Forum Third Watch - Brygada Ratunkowa Strona Główna

 Sen
Idź do strony 1, 2  Następny
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 09/10/24, 12:07 am    Temat postu: Sen

No i proszę, mimo uśpeinia forum postanowiłam wkleić to, co mi się dzisiaj sniło. Podejrzewam, że rozrośnei się to do rozmiarów opowiadania, prezentuję sam początek. No i.. to pierwszy moje 'cos' osadzone w świecie TW, także prosze o wyrozumiałość. Własciwie, to chyba zwracam się do Cruz, bo z tego co widzę, tylko Ty tutaj jeszcze zaglądasz Smile Daj znać, co o tym sądzisz.


_________________________________
tło muzyczne:
[link widoczny dla zalogowanych]



Dzisiejszy dzień był inny. Wiedziałam o tym, mimo, że zmiana kompletnie nie dawała najmniejszego znaku o swoim istnieniu. Spałam źle – co stało się od jakiegoś czasu już tradycją – więc wszystko było w swej rutynie w porządku. Poranek był równie pochmurny jak przez ostatnie dwa tygodnie.. W mieszkaniu niezmiennie zawsze było zimno, gdy się budziłam. Wtykanie waty w nieszczelne okna niewiele pomogło. O dziwo, mój nastrój – mimo nieprzespanej nocy był nawet znośny. Nic się nie zmieniło.

Wstałam wcześnie. Co także nie odbiegało od normy. Oczywiście z chwilą wstania poczułam się zmęczona, co z kolei wywołało falę chwilowej irytacji. Jak zwykle nie mogę spać po nocach, z ulgą wstaję, kiedy robi się jasno i zaraz potem dopada mnie cholerne zmęczenie. Zabiją mnie kiedyś na ulicy, dosłownie.

Podnosząc ubranie z podłogi zerknęłam na zegarek. Wpół do szóstej. Świetnie. Z doświadczenia wiem, że zmęczenie minie, jak tylko położę się choć na chwilę. I znowu odechce mi się i znowu się bardziej zirytuję.

Westchnęłam i krytycznie spojrzałam na to, co właśnie podniosłam. Wytarte jeansy, zwykły czarny bawełniany podkoszulek. Nie wiem, skąd się wzięła moja niechęć do szaf, byłam nieuleczalną bałaganiarą. Po namyśle – jak zwykle – doszłam do wniosku, że posprzątam nieco przed pójściem do pracy. W końcu miałam zmianę dopiero na trzynastą.

Odrzuciłam ubranie z powrotem na odrapany parkiet i owinęłam się prześcieradłem. Boso podreptałam do kuchni, bezmyślnie wstawiłam wodę w czajniku na coś tak potrzebnego mojemu organizmowi, jak powietrze. Kawa.

Usiadłam – ciągle opatulona w prześcieradło – na wysokim stołku i oparłam się łokciami o stół. Z pochmurną miną wpatrywałam się tępo w jedną z rys na blacie, wzrok wreszcie się zmęczyl tym ambitnym zadaniem i przesunął się po krawędzi, do miejsca, gdzie leżał sobie mój telefon komórkowy. Przechyliłam się do przodu, wzięłam ów przedmiot do dłoni i bezwiednie odszukałam znajomy numer. Jestem pewna, że mnie kiedyś zabije. Dosłownie.

Zaśmiałam się cicho, właściwie zachichotałam. Cóż. Jak zwykle nie miałam najmniejszego zamiaru się przejmować, co pomyśli. Bez większej chwili wahania nacisnęłam małą zieloną słuchaweczkę i przyłożyłam komórkę do ucha.

Jeden sygnał.

Drugi.

Trzeci.

Zachichotałam. Z cała pewnością mnie zabije.

Czwarty.

Przy piątym zazwyczaj się budził. Tak było i w tym przypadku.

- Jezuuu……

Dobra, przyznaję się bez bicia. Poprawiał mi się humor, kiedy wyobrażałam go sobie rozczochranego, z morderczą miną wypisaną na twarzy, kiedy musiał odbierać mój telefon. Właściwie nie musiał, ale zawsze odbierał.

- Cześć Boz. Śpisz?

Usłyszałam cichy jęk.
- Spałem…
- Obudziłam? – zapytałam kompletnie bez sensu. Uwielbiałam go drażnić.
- Nie, całą noc czekałem na ten telefon – warknął zaspanym głosem z jakże znajomą mi ironią – Czego chcesz, Amy?

- Upewnić się, że zdążysz przynajmniej raz na zbiórkę u szefa.
- Świetnie. Zdążę.

Rozłączył się, co zresztą również było do przewidzenia. Zachichotałam cicho. Zdecydowanie poprawiał mi humor, chociaż zastanawiało mnie od dłuższego czasu, dlaczego pozwala mi na podobną akcję z samego rana. W końcu byliśmy partnerami jedynie od miesiaca – przyjał mnie niezbyt chętnie, ze swoją poprzednią partnerką – Faith Yokas – jeździł od naprawdę sporych lat. Wiele słyszałam o ich duecie, partnerzy w pracy, ale przede wszystkim niesamowicie mocno związani przyjaciele. Nie dziwię mu się, z tą niechęcią. Nawet, jeśli pojawiła się ona jedynie początkowo – też bym się tak pewnie czuła, na jego miejscu. Uczyć? Nowicjuszkę? On? Facet z ADHD, jak słowo daję – z cała pewnością nie był z tego zadowolony. Zdążyłam jeszcze poznać Faith, nim odeszła na urlop macierzyński. Trzecie dziecko. Podziwiam, naprawdę podziwiam. Jakieś ploty mnie dochodziły, że Faith planowała zrobić aborcję, ale najwyraźniej były nieuzasadnione. A podziwiam ją dlatego, że
Ona, glina – jej mąż, pracujący zdaje się w firmie kurierskiej. Z tego co wiem, mają już dwójkę dzieci i na pewno nie jest im łatwo finansowo. A tu jeszcze trzecie w drodze! Ale – zresztą, co ja tam wiem. Nie mój interes.

Drgnęłam, kiedy dotarł do mnie przenikliwy pisk gwizdka. Z niechęcią odłożyłam telefon i zdjęłam czajnik z gazu. Wyciągnęłam czerwony kubek z szafki, wsypałam kawę rozpuszczalną i zalałam wrzątkiem. Podobno rozpuszczalnej nie powinno się tak robić, ale co mnie to obchodzi. Lubię taką pić. Dolałam mleko, postawiłam parujący kubek na stole i usiadłam z powrotem na stołku.

Siorbnęłam głośno napój i oczywiście jak zwykle przez swoje zniecierpliwienie poparzyłam trochę gardło. Zaklęłam pod nosem, odsunęłam kawę, która chwilowo popadła w moją niełaskę i z wrednym uśmiechem wzięłam motorolę w dłonie.
Czas na rundę drugą.

Jeden sygnał.

Drugi.

Trzeci.

Czwarty.

Piąty.

Tym razem powinien odebrać po szóstym.

Szósty.

Siódmy.

Ósmy.

Oho, musiał mieć kiepską noc chyba, albo wyjątkowo kiepski humor, skoro nie podnosi słuchawki jeszcze…

- Amy, do cholery!

Zachichotałam, czym rozwścieczyłam go jeszcze bardziej.

- Jak musisz mnie koniecznie codziennie budzić, to może zmień taktykę?
- Na jaką? – wiedziałam, co powie. Nie chciałam zwyczajnie już kończyć tej rozmowy.

- Rzuć telefon w cholerę i przywitaj mnie bardziej osobiście – w jego podenerwowany wcześniej zaspany głos wdarł się zaczątek humoru. Dobrze, tak na poważnie nie chciałabym, by się obraził. Ostatecznie, dziwiłam się, że jeszcze tego nei zrobił, z tego co wiem, to śpiochem jest nie z tej ziemi – Zapewniam, że będzie to dla nas bardziej przyjemne.

Zaśmiałam się znowu. Zero niespodzianki. Babiarz z niego niezły, ale nie poszliśmy nigdy do łóżka, co nie przeszkadzało mu żartować na ten temat. W ten sposób mi wypominał budzenie o ‘nieprzyzwoitej’ porze.

- Dzięki Boz.- coś w mym głosie powiedziało mu chyba, że mówię o czymś zupełnie innym. A z całą pewnością nie tyczy się jego ostatniej wypowiedzi.
- Amy? – oho, mała zmiana scenariusza. Zawsze cos tam burknął w stylu ‘nie ma za co’ . Zaniepokoiłam się. Jego ton nie wróżył nic dobrego i mimowolnie się spięłam.

- Co?
- Wszystko w porządku?
- Tak.
- Jesteś pewna?
- Jasne.
- Dobra, Boscorelli, idź spać. Zobaczymy się w robocie – rzuciłam pośpiesznie, nim o cokolwiek innego zapyta i rozłączyłam się. Zmarszczyłam brwi, rzuciłam komórkę na blat stołu i przysunęłam do siebie kawę. Siorbnęłam.

Zaskoczył mnie. Niby jedno pytanie, a popsuł tradycyjny porządek mojego dnia. Szlag by to. Sama nie wiem, dlaczego mnie to jakoś tak ruszyło. Nadal nie mogę przyzwyczaić się do widoku Nowego Jorku od strony przestępczej, że tak to ujmę. Ktos kogoś postrzelił, ktoś trafił dzieciaka albo staruszkę. Może się nie nadaję do tej roboty. Sama nei wiem, zobaczymy…

Wypiłam kawę do dna i zagarniając prześcieradło poszłam do łazienki, aby tradycyjny porządek rzeczy przywrócić memu dniu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Inez
Porucznik



Dołączył: 07 Maj 2007
Posty: 952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: OchlaCity

PostWysłany: 09/10/25, 7:02 pm    Temat postu:

Bardzo ciekawie się zaczyna. Na razie nie ma Yokas ani Cruz a to coś nowego, bo we wszystkich opowiadaniach jedna z nich się zawsze pojawia. Czekam niecierpliwie na kolejną część.

A co myślisz o moim opowiadaniu, nawet nie wiem czy jest dobre Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 09/10/25, 10:36 pm    Temat postu:

Cruz w ogóle nie ma, bo jestem na początku 3 sezonu ledwie z Brygadą ;D A Faith pojawia się na razie tylko tak wzmiankowo Smile Miałam mało czasu ostatnio, więc jeszcze nie czytałam wszystkich fików, ale obiecuję nadrobić. Smile

Wklejam następną część, mam nadzieję, że przypadnie do gustu. Ah, jest sporo literówek itp, bo pisałam późno i nei chciało mi sie juz poprawiać.

_____________________________________________________
[link widoczny dla zalogowanych]




***

- Rejon alei na 22-giej, sąsiedzi skarżą się na specyficzny zapach… - CB radio zatrzeszczało chrapliwie.

Nie przejęłam się tym zbytnio, Bosco zawsze oddawał takie sprawy 55-Charliemu. Na początku się dziwiłam, ale mój partner uparcie tłumaczył mi, że nie jest od zbawiania świata tylko od łapania gnoi i takie tam. Raz przyjęłam inne wezwanie niż bijatyka-srzelanina-i-inne-poważne-sprawy i przez tydzień Bosco był na mnie obrażony. Nie, dziękuję, postoję. Mam dwadzieścia sześć lat, ale on – coś-tam-trzydziestkowy potrafi zachowywać się gorzej niż rozkapryszone pięcioletnie dziecko.

- 55-David, przyjęte.

Mało nie ochlapałam się kawą, którą sączyłam z plastikowego kubka. Nie, naprawdę nie jestem uzależniona od kofeiny. Serio.

Gapiłam się na niego dobrą chwilę, nim się jako tako ogarnęłam.

- Przyjęte?

Zerknął na mnie.

- Ta, bo co?
- Żartujesz sobie? Od kiedy ty takie sprawy przyjmujesz?

Prychnął.

- Nie przesadzaj. Trzeba pomagać ludziom…
- Kim jesteś i co zrobiłeś z Maurice Boscorellim? – przerwałam mu, niebotycznie zszokowana słowami partnera.

- Cicho tam, Młoda. Ty się uczysz, ja nauczam. No, jesteśmy na miejscu.

Wywróciłam tylko oczami do góry i wysiadłam z radiowozu. Nie wiem, co mu odbiło, ale chyba nie ma większego sensu nad tym się zastanawiać, prawda?

Przed klatką starej kamienicy czekał na nas już dozorca budynku z pękiem kluczy nawleczonych na sporej wielkości obręcz. Rzuciłam spojrzenie za siebie. Bosco zdążył wysiąść także z samochodu i nałożył służbową czapkę na głowę. Mimo, że nie był zbyt wysokim facetem, przewyższał mnie o dobre 10 cm, a miałam metr sześćdziesiąt. Rzecz jasna mój wzrost spotykał się z ogólnym pokpiwaniem ze strony kolegów z pracy. Przynajmniej Bosco trochę mi pod tym względem odpuszczał, ogłaszając wyższość ludzi niskich.. cokolwiek to znaczy. Dawno przestałam próbować zrozumieć dogłębnie, o co chodzi temu z pochodzenia Włochowi. Swoją drogą, on tak wygląda na Włocha, jak ze mnie Japonka jest. Oczywiście – dla wyjaśnienia, Japonką wcale nie jestem…

-Młoda! Rusz tyłek, czwarte piętro, mieszkanie 24c.

Wyrwał mnie z zamyślenia, cholera. Dobra, muszę się ogarnąć, poważnie. Zbyt często pozwalam sobie na odpłynięcie myślami, co akurat w mojej pracy może być zabójcze. Nie zareagowałam na zaczepne spojrzenie z jego strony i ruszyłam za dozorcą.

Nie byłam przygotowana na odór, który zaatakował moje płuca z taką siłą.

- O kurna… - automatycznie zasłoniłam nos i usta dłonią. Chciałam przepuścić Bosco do przodu, ten jednak z podstępnym uśmiechem dał mi znak, bym weszła pierwsza. Cóż, pewnie gdybym nie zaaplikowała sobie dawke rozsądnego i-nie-swawolnego myslenia, to pewnie bym się zaczęła zastanawiać, co jego uśmiech mógł oznaczać, odpuściłam teraz jednak. Wąskie te korytarze, cholera.

- Halo? Jest tu kto? – zawołałam parokrotnie, stłumionym głosem przemierzając mieszkanie. Dotarłam do końca korytarza i otworzyłam jedyne zamknięte drzwi i…

..mój żołądek wykonał radosnego fikołka w jedna stronę, a potem w drugą i z dzikim piskiem ruszył w kierunku mojego gardła…

- JEZU! – jeśli mój głos był do tej pory przytłumiony, to teraz z całą pewnością z moich ust wydobył się głośny bełkot i desperacko zacisnęłam dłoń na ustach jeszcze mocniej. W mgnieniu oka odwróciłam się i zaczęłam gnać w kierunku toalety, którą widziałam po lewej stronie od drzwi wejściowych. Ledwo zarejestrowałam fakt, że Bosco nawet nie wszedł głębiej do środka.

Byłam pewna, że wypluję żołądek, płuca przy okazji i może jeszcze z jedną nerkę. Kiedy przestałam wreszcie rzygać jak dziki kot – minęło dobre dwadzieścia minut.
Dobiegł mnie cichy śmiech zza plecami.

- Bosco! – jęknęłam, asekuracyjnie jeszcze klęcząc nad sedesem. Tym bardziej, że smród wciąż drażnił moje nozdrza i rozochocony żołądek, nie odwróciłam się nawet o centymetr – Wiedziałeś!

Nie widzę go, ale jestem pewna, że ma głupkowaty wyszczerz na twarzy teraz.

- Oczywiście, że wiedziałem. Ale że ty się… nie połapałaś, to jestem w szoku. Chociaż… nigdy nie grzeszyłaś rozumem.. – zanosi się śmiechem. Wreszcie zerknęłam za siebie i zobaczyłam jak nonszalancko oparty jest o framugę wejścia do łazienki.

- Spadaj!
- Żadne spadaj! Numer za numer, Młoda!
- Jaki numer, do cholery?!
- Kolejna lekcja, nareszcie przekazana, Młoda. Boscorellich nie budzi się w nocy!
- Świnia…
- Ale za to jaka słodka.

Dobra, może był palantem, ale jego bezgraniczny wyszczerz mnie wreszcie rozbroił i wychodząc z łazienki jedynie trzepnęłam go w ramię. A potem zdałam w jednym zdaniu relację wezwania przez radio do centrali.


****
[link widoczny dla zalogowanych]





- Żartujesz!

Świetnie, następny, który ma ubaw dzięki mnie.

- Dzięki, Ty. Naprawdę, dzięki. Jakbym wiedziała, że tyle radości ci dostarczę, to bym nie wahała się przez radio poinformować.

To jest ewidentnie nie w porządku! Nawet kiedy Tyrone siedział obok mnie musiałam nieźle zadzierać głowę, aby na niego spojrzeć! Gościowi brakowało z 8 cm do dwóch metrów, czuję się przy nim jak czteroletnie dziecko. Dziwię się, że nie spadł z krzesła jeszcze, tak się śmiechem zanosi. Siedzimy teraz w kawiarni na lunchu, my to znaczy 55-David i 55-Charlie. John „Sully” Sullivan, facet po czterdziestce i partner Tyron’a ‘Ty’ Davis’a także lubili ten lokal, który upatrzył sobie Bosco.

- A jaką minę miała! – oczywiście mój partner nie omieszkał opowiedzieć im całe zdarzenie z zwłokami nowojorczyka ani to, jak mnie wmanewrował przy tym.

- Boz, poczekaj jeszcze chwilę, to zobaczą twoją minę jak zlecisz z tego stołka! – fuknęłam, jakoś rozdrażniona. Zerknęłam na Sullyego. Owszem, był nieco rozbawiony, ale spoglądał na Boscorelliego z pewną nutą pobłażliwości – z taką, jaka często się pojawia w momencie, kiedy własne dziecko coś zmalowało.

- Davis, ta sytuacja powinna coś ci przypominać… - wtrącił wreszcie John – A tak się wtedy upierałeś, że poniedziałek to dobry dzień! Amy o tyle ma lepiej, że nie wlazła w truposza i nie musi palić butów, w przeciwieństwie do ciebie.

Wysoki, czarnoskóry mężczyzna obcięty na tak zwaną „jedynkę” spojrzał z wyrzutem na swojego starszego kolegę i odsunął swój talerz z frytkami i średnio dopieczonym stekiem.
- Straciłem apetyt.

- Za to Amy musi jeść, tak mizernie jakoś wygląda… - z tymi slowami Bosco, siedzący po mojej lewej przysunął swój plastikowy talerz z frytkami, chamburgerem i czymś jeszcze, co wyglądało obrzydliwie tłusto. Zapach Fast food’a owionął moje nozdrza i żołądek spiął się nieznacznie, gotowy zaraz urządzić sobie Pampelunę. Skrzywiłam się i gwałtownie odepchnęłam żarcie od siebie, z taką niezamierzoną siłą, że talerz pomknął ku krawędzi stołu. Bosco uaktywnił swój refleks, niestety o parę sekund za późno i udało mu się uratować jedynie parę frytek a reszta dania z radością przywitała się z kamienną posadzką lokalu.

Zapadło milczenie.

Davis zagryzł warge, aby nie parsknąć śmiechem otwarcie, John zachichotał, natomiast Bosco jakby w zwolnionym tempie przeniósł spojrzenie na mnie. Jego wzrok był oceanem oburzenia, wyrzutu i budzącej się złości.

Rozbawiona uniosłam dłonie w geście obrony.

- No, Bosco, radziłbym ci to jeść szybko, nim wystygnie – rzucił Sully z lekką kpiną – Przynajmniej nie musisz się martwić, że stołu ci zabraknie – po tych słowach zabrał jedną frytkę Davisowi i dorzucił do podłogowej zgrai.

Bosco fuknął na niego, potem na mnie i na koniec jeszcze gratisowo na Ty’a.

- Tak was to bawi, ha? Dawaj mi to; mało mnie nie ze stołka nie strącił i mało nie wylał mi kawy, kiedy przechylił się przede mna i zabrał Davis’owi jego talerz.

- Ej! Bosco!; Ty obruszył się i postanowił zawalczyć o swoje i w takim zapamiętaniu to zrobił, że ramieniem przypadkiem mnie strącił z krzesła. Z okrzykiem zaskoczenia zarejestrowałam, że niedługo lokal niechybnie czeka remont, gdyż na suficie pojawiały się już brzydkie rysy i sekundę potem poczułam silne uderzenie w potylicę.

A potem była już tylko sama gładka czerń.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 10/01/06, 2:45 am    Temat postu:

Eeeej, ja nie wiem jak ja to przegapilam, ale to jest swietne!! Naprawde mi sie podobno, mimo, ze nie ma Cruz. Smile Cos nowego przeczytac to naprawde swietne uczucie, zwlaszcza, ze wprowadzilas nowa bohaterke. No i co najwazniejsze strasznie mi sie Twoj styl pisania podoba, wiec niecierpliwie czekam na nowa czesc!!!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/06, 6:12 pm    Temat postu:

<radocha> Very Happy Very Happy Very Happy Cieszem się strasznie, że Ci się podoba! Smile Zaraz wrzucę następne części Smile Troche ich powstało Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/06, 6:23 pm    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych]

- Nic jej nie będzie. Kim, zabierz torbę z powrotem do karetki...


Nic mi nie będzie? W tej chwili bałam się otworzyć powieki, żeby nie nasilić łomotu pod czaszką, w końcu jednak uniosłam najpierw jedną, a potem drugą. Przystojny sanitariusz z urodą mieszanki typowej dla kogoś, kto miał mieszankę krwi włoskiej i kubańskiej.I te wielkie oczy. Zamrugałam.


- Hej, jak się czujesz?

- Bobby, głowa mi pęka...


- To akurat normalne - zaśmiał się cicho, pomógł mi usiąść. Odruchowo jeszcze raz wymacał mi tył głowy przy akompaniamencie mojego oburzenia - Powinniśmy chyba wziąć cie do szpitala, na wszelki wypadek - nie podoba mi się to, na jak długo straciłaś przytomność. Następnym razem odradzam jednak włączanie się w bójkę z dwoma wygłodniałymi policjantami...


- Ja przecież z nikim się nie biłam! - zaprotestowałam i rozejrzałam się za Davise'm i Bosco. Dostrzegłam tylko tego drugiego - siedział niedaleko na krześle i obserwował wszystko uważnie, Davis'a i Sullivana nie było - Gdzie...?


- Dostali wezwanie - wyjaśniła mi Kim, sympatyczna sanitariuszka, która jeździła karetką wraz z Bobbym. Zdążyła zanieść już wszystkie torby i nachylała się nade mną - Ty kazał przekazać ogromne przeprosiny jak się ockniesz.


Bobby prychnął i machnął dłonią, po czym pomógł mi wstać.

- To co, jedziesz z nami?

- Nie, dzięki. Nic mi nie jest.

- Jak uważasz. Jak jednak ból głowy będzie się długo utrzymywał lub nasilał, odezwij się do nas, dobrze? Bez żadnego ale, tak? - pogroził palcem żartobliwie i uśmiechnął się do mnie ciepło. Lubiłam go, Bobby należał właśnie do tego typu ludzi - nie dało się ich nie lubić. No.. dobra, umówmy się - póki nie macał obolałej głowy, to facet był w porządku.


Podał mi zaświadczenie, które stosuje się wówczas, gdy pacjent odmawia zawiezienia do szpitala mimo wskazań paramedyka. Podpisałam gdzie trzeba i oddałam kartę.


- No dobra, niepotrzebnie jednak się fatygowaliście - ostrożnie pomasowałam tył głowy i skrzywiłam się. Taa, guz będzie wielkości co najmniej Everestu.

- Cóż, jesteś na służbie. Zresztą, znasz procedury - rzuciła mi na odchodnym Kim i wraz z Bobby'm zniknęli w karetce. Chwilę potem już ich nie było.


Zamrugałam znowu. Potylica pulsowała niemiłosiernie. Świetnie. Najpierw trup, teraz guz. Co mnie dzisiaj jeszcze czeka? A to ledwie jedna trzecia zmiany minęła. Spojrzałam krzywo na mojego partnera, który właśnie wstał ze swojego krzesła i szedł w moją stronę.


- Zadowolony? - fuknęłam, podirytowana. To najwyraźniej nie był mój dobry dzień.

- Ej, to nie ja cię znokautowałem!

- Nażarłeś się przynajmniej? - warknęłam. O dziwo, powstrzymał swoje komentarze, nie chciał chyba mnie bardziej drażnić. Rozejrzałam się wokół, gapie - klienci lokalu stracili chyba już ochotę na oglądanie darmowego show i zajęli się własnymi sprawami, zerkając jedynie od czasu do czasu na nas. Bałagan na podłodze zdążono już uprzątnąć. - Widzę, że wylizałeś najmniejszy możliwy okruszek.

- Davis się tym zajął - wyszczerzył się szeroko - Zjesz coś w końcu?

Spojrzałam na niego z taką morderczą miną, że się zamknął i wzruszył tylko ramionami.


Już miałam mu coś powiedzieć, kiedy radio zatrzeszczało chrapliwie:

- 55-Charlie prosi o wsparcie. Schizofrenik z bronią, cztery osoby ranne, dwa zgony. Trafiony funkcjonariusz policji.. 55-Charlie prosi o wsparcie w parku w dzielnicy....


Jedna sekunda. Niby tak mało, a jednak jak wiele - przez ten okres czasu utkwiliśmy wzrok w partnerze. Jestem pewna, że w moim spojrzeniu było tyle samo ułamkowego strachu, nie o chorego człowieka, ale o policjanta - ktoś, kogo znaliśmy był ranny bądź nie żył, co u Bosco. I tylko na tę sekundę sobie pozwoliliśmy. Potem nasze twarze oblekła maska profesjonalizmu, gdy wybiegaliśmy z kawiarni, Boscorelli w biegu zgłaszał nas do centrali.




***
[link widoczny dla zalogowanych]




Nie nadaje się do tej roboty. Myślałam, że tak źle jest widzieć ofiary spraw, do których nas wzywano? Śniły mi się po nocach. Ale do tej pory miałam szczęście, że trafialiśmy na pojedyncze egzemplarze ludzkiej bezduszności, brutalności i czasem głupoty. Myślałam, że to jest trudne.


Wiem teraz, że zawsze może być gorzej. Z daleka go widziałam, przyśpieszyłam machinalnie kroku i zrównałam się z Bosco.


- Boz... - powinnam oszczędzać oddech w biegu dla lepszej efektywności, ale nie mogłam, musiałam coś powiedzieć.


Machnął ostro dłonią. Jasne, wiem, że to nie jest czas do rozmowy! Do cholery, to oczywiste, ale skoro się odzywam, to mógłby jednak zwrócić na to uwagę... o kurwa!


Adrenalina żyłami pomknęła do serca i uderzyła boleśnie w oddech, gdy koło ucha świsnęła mi kula. Odruchowo przypadłam do ziemi, podobnie zresztą jak i mój partner. Zamieniliśmy się rolami, teraz to on osłaniał mnie, abym mogła przeturlać się koło drzewa, on z kolei schował się za kamiennym murkiem. Znieruchomiałam za drzewem, plecami opierając się o pień. Słyszałam jak Bosco syknął coś cicho, ja jednak wbrew szalejącemu sercu nie potrafiłam się ruszyć nawet o milimetr. Przeklęte uczucie zamrożenia.


To nie jest moja pierwsza strzelanina! Rusz ten tyłek do cholery! Użyj broni, którą ściskasz w dłoniach, użyj jej do cholery!


Musiałam zamknąć oczy na chwilę. Wokół mnie świstają kule, mój partner usiłuje zwrócić moją uwagę na siebie a ja do cholery nie mogę się ruszyć! Skup się, kretynko! Po drodze widziałam już z sześć zastrzelonych przypadkowych ludzi, niektórzy ranni kulili się za drzewami, sparaliżowani równie jak ja. Nieopodal czaiły się dwie karetki, trzecia dojeżdżała na miejsce - wiedziałam jednak, że póki policja nie oczyści teren i nie zneutralizuje zagrożenia, sanitariuszom nie wolno nawet podejść. Policja. Czyli między innymi ja.


Otworzyłam gwałtownie powieki, odetchnęłam kilkakrotnie. Koniec mazgajstw, trzeba naprawdę ruszyć tę cholerną dupę!


- Amy! Co się z tobą dzieje, no już...! - Bosco wyglądał na wkurzonego i w ogóle mu się nei dziwię, sama bym była wnerwiona, gdyby mi coś takiego zrobił, jak ja jemu teraz. Jesteś tak silna, jak twój partner - to jedna z rzeczy, która mi wpajano w akademii. Później go przeproszę. Wychyliłam się zza drzewa ostrożnie i zbadałam sytuację. Facet około czterdziestki, w brudnym podkoszulku i wytartych dresach mierzył teraz w kierunku Sullyego, który chował się za murkiem oddalonym o paręnaście metrów od nas. Odwróciłam się do Boscorelliego i skinęłam mu głową, co zrozumiał od razu, przeskoczył murek i schował się za drzewem parę metrów dalej, parę sekund później ja wykonałam podobny ruch.


Zabrakło mi oddechu, kiedy znów spojrzałam na leżącego bez ruchu Davis'a. Sully usiłował do partnera się przenieść i odciągnać go z ewentualnych linii strzału, niestety schizofrenik skutecznie temu przeszkadzał strzelając co chwilę. Facet musiał mieć fantastyczny zapas amunicji albo niezły arsenał broni przy sobie, innego wyjaśnienia nie widzę. I jakim cudem jeszcze żadna go kula nie sięgnęła, to też nie wiem - może sprawdza się powiedzenie, że głupi ma szczęście. No dobra, wiem, nie jest to sprawiedliwie podsumowanie kogokolwiek, ale w tej chwili miałam głęboko gdzieś uczucia tego, kto usiłował nas zabić. I tego, kto być może zabił Davis'a.


Kolejny strzał i zaraz po tym okrzyk John'a.


- Kurwa! - Nie wytrzymałam no, nie wytrzymałam. Odruchowo wrzasnęłam przekleństwo, wściekła i porażona jednocześnie przebiegiem sytuacji. To błąd, podczas akcji emocje ZAWSZE muszą zejść na drugi plan, przez emocje można wszystko spaprać. Tym razem miałam jednak szczęście, i to takiej miary, że wraz z mym okrzykiem okolica zamarła. Chciałam oddać strzał w kierunku gnojka, jednak tego już nie było. Może dotarło do niego, że rzeź może go skazać na co najmniej dożywocie i postanowił salwować sie ucieczką. Najgorsze, że nie wiem, kiedy zaczął uciekać i w którą stronę. Pewnie na północ, w przeciwnym kierunku do nas... nawet schizofrenik rozpozna zagrożenie.


Spojrzałam na mojego partnera, podbiegłam do niego, wciąż pozostając czujną. Zazdrościłam mu. Na jego twarzy nie widziałam najmniejszego wahania, paniki czy strachu. Stal. Był skupiony. Kudźwa, jak ja mu tego teraz zazdrościłam.


-Młoda, zobacz co z Sullivanem, ja sprawdzę Davis'a.


Rozkaz to rozkaz, wykonaliśmy naprędce zamierzone cele. Przypadłam do John'a, który opierał się o murek i trzymał za prawy bok. Szlag, nie wyglądał dobrze, ale przynajmniej żył.


- Sully? - szepnęłam, wtedy otworzył powieki i uśmiechnął się blado.

- Hej Amy. Dobiliście go?

- Jeszcze nie, zwiał przed sekundą - odpowiedziałam, przyglądając się ranie. Wyglądało na to, że Sullivan miał fuksa; pocisk jedynie drasnął jego bok, nie mniej jednak może się wykrwawić. - Uciskaj, Sully, pomoc zaraz będzie.


Mężczyzna sapnął z zniecierpliwieniem:


- Amy, ze mną wszystko w porządku, co z Ty'em? - Szlag by to, Davis! Wyjrzałam zza drzewa szukając wspomnianego. Widziałam tylko, jak Bosco klęczy przy nim i trzyma dłonie na tułowiu Davis'a. Znaczyło to, że Ty jeszcze żyje, jest jednak w tak kiepskiej kondycji, że mój partner musi przy nim zostać, dopóki nie przybędą ratownicy. Wróciłam spojrzeniem na John'a i nie byłam pewna, co odpowiedzieć, przez co w jego oczach zalśniła panika - Amy? Crap!! Amy, ja nie mogę dzwonić znowu do jego matki i mówić to...! Już raz po to dzwoniłem!

- John, spokojnie! Uciskaj ranę, zaraz przybędzie pomoc. Ty jeszcze żyje - po jaką cholerę dodałam to „jeszcze" ?! Mam nadzieję, że Sully skupi się na tej pozytywnej stroie mej wypowiedzi i nie zwróci uwagi na „jeszcze".

- Amy, leć za nim. Zabij tego skurczybyka nim padną kolejne ofiary. Nic mi nie będzie. Dorwij go!


Widziałam w jego oczach rozpacz. Chyba zwrócił uwagę na „jeszcze". Wiem, że powinnam poczekac na wsparcie (swoja droga, dlaczego jeszcze ich nei ma?!), ale to, co widziałam w oczach mojego kolegi wstrząsało mną doszczętnie. Słyszałam o tym, że Davis jest synem byłego partnera Sullivan'a. Czułam, że Sully traktuje Davis'a nie ylko jako przyjaciela, ale także jako syna. Przez moment udzielił mi się gniew Sullyego.


Właśnie dlatego skinęłam mu głową, klepnęłam go w ramię i rzuciłam „Trzymaj się". To wszystko wydarzyło się w zaledwie paru najwyżej minut, a ja czułam się tak, jakbym grzęzła w cholernie wolnej mazi czasowej. Każdy gest, każdy ruch jakiego świadkiem byłam wydawał mi się wiecznością.


Jeden krok.


Drugi.


Przyśpieszyłam.


Boscorelli dostrzegł o, że się poruszyłam i syknął coś, czego nei usłyszałam, więc postanowił krzyknąć:

- Amy, zaczekaj na wsparcie, już tu jadą!


Zwolniłam, ale tylko po to, aby mu odpowiedzieć z krzywym uśmiechem, pod którym krył się mój strach. A nie powinnam nic czuć, prawda?

- Na moim miejscu nawet byś się nie zastanawiał.

- Ale ja, to ja, Amy!

- Że ja niby gorsza jestem?! - krzyknęłam bez sensu, bo wiedziałam, co miał na myśli. Wiedział, że mogę zawalić, to o to mu chodziło. On jest niezawodny, a ja tylko nowicjuszką. Cóż.. zgadzałam się z nim, ale niczego to teraz nie zmieniało - Boz, nie ma czasu na to..!

- Nie o to mi....


Nie słyszałam, co chciał mi powiedzieć, nie pozwoliłam jego słowom dopuścić do siebie. Muszę wyłączyć wszystko i pozostawić tylko instynkt. Gnoja trzeba złapać, a im dłużej tracę czas na bezsensowne dywagacje, tym spada szansa na odnalezienie gościa. Odwróciłam się i biegłam, biegłam tak, że pewnie gdyby to były zawody sprawnościowe - byłabym na całkiem niezłej pozycji. Pewnie nawet przegoniłabym Bosco.. chociaż nie, zapewne nie jest to możliwe.


- Tu 55 David, moja partnerka ruszyła w pogoń za poszukiwanym na północ, ku dzielnicy...


To było ostatnie, co doleciało do mych uszu, nim wyłączyłam się kompletnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 10/01/06, 7:29 pm    Temat postu:

Świetne, akcja rewelacyjna. Ciągle się coś dzieje, ale oczywiście mam nadzieję,że nie uśmiercisz Davisa - wprowadziłoby to trochę nowych wątków, ale jednak Ty to Ty i na to nie zasłużył;(

Czekam na następne części ASAP. Razz


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/06, 7:42 pm    Temat postu:

Odpowiedź będzie nieco później Smile To ostatni fragment, który pisałam bazując na śnie.
______________________________
pasują CI wybierane przeze mnie podkłady muzyczne? Smile

[link widoczny dla zalogowanych]









***





Był tutaj.


Czułam to. Może to tylko moja wyobraźnia, ale wyczuwałam chorą atmosferę, jaką ten człowiek wokół siebie roztacza, poczucie gęstej, niebezpiecznej obecności - przez które oddech znowu przyśpiesza, szarpiąc boleśnie serce szamoczące się w klatce żeber.


Musiał dostać, bo krew na murze opuszczonej kamienicy tuż za parkiem oznaczyła moją drogę. Nie lubiłam zamkniętych przestrzeni, nie - kiedy ścigałam schizofrenika z bronią. Na ogół nie ukrywali się dobrze, robili to na zasadzie samej chęci ucieczki przed czymś, czego nie chcieli. Wystarczyło, zatrzymali się w którymś kącie, nie nasłuchując i nie czatując. Ale byli o tyle niebezpieczni, że gdy tylko rozpoznali jakikolwiek ruch - strzelali, często na oślep. Mógł być to plus, ale i minus, kiedy zostajesz przedziurawionym serem szwajcarskim.


- Tu 55-David, poszukiwany znajduje się najprawdopodobniej w pustej kamienicy na rogu 51 alei... - zaanonsowałam się szeptem do centrali, po czym wyciszyłam radio. Nie mogłam pozwolić sobie na to, bym przez głupie CB została zdekoncentrowana lub wystawiona na celownik mordercy.


Odetchnęłam.

Raz.

Drugi.


A potem mocniej ścisnęłam dłonie na rękojeści pistoletu trzymając go w pogotowiu weszłam do budynku. Wiem, że powinnam poczekać na wsparcie lub chociażby na Bosco (jestem pewna, że w tej chwili gna już we wskazane przeze mnie miejsce; do tej pory sanitariusze na pewno okiełznali sytuację w parku), nie wiem jednak, czy Davis przeżył. Na dobrą sprawę, dlaczego to ktoś kogo znam miałby przeważyć szalę mej decyzji? Nie powinnam działać emocjonalnie, cały czas sobie to wyrzucam. W mojej pracy nie powinno być miejsca na takie rzeczy z wiadomych przyczyn. W końcu facet zabił tyle ludzi, tyle ranił - a ja jedynie mogę myśleć o prośbie Sullivan'a, którego swoją droga także emocje objęły. Jestem pewna, że John'owi nie przyszło to łatwo, mimo rozpaczy i strachu o partnera; Sully był z tego typu ludzi, którzy owszem, czasem naginali prawo do przekonań swoich, jednak te przekonania zawsze były oparte na praworządności. Jakkolwiek paradoksalnie by nie zabrzmiało. Sully mniej spisuje, więcej stara się rozwiązywać problemów. Odróżnia odcienie szarości, w przeciwieństwie do Boscorelliego - moje działanie teraz było nadzwyczaj charakterystyczne dla mojego partnera.


Mam niemal wrażenie, jak ponura cisza tego miejsca mnie obezwładnia. Dość rozmyślań, muszę się skupić. Bez paniki, bez zdenerwowania. Nie nadaję się do tej roboty.


Parter był czysty, piwnicę widziałam zabitą deskami, jestem pewna, że nie skurczył się do rozmiarów szczura i nie prześlizgnął się przez szczeliny. Stąpałam ostrożnie. Jakimś cudem udawało mi się iść na tyle płynnie i z rozwagą, że nie dałam o sobie znać mojemu potencjalnemu zabójcy najmniejszym dźwiękiem.


Schody.


Przypomniałam sobie wszystko, czego uczyłam się w akademii. Ściganie przestępcy po schodach mogło stać się pułapką, jeśli nie zachowało się ekstremalnego skupienia. Przytuliłam się bokiem do ściany, niezmiennie trzymając broń w pogotowiu i rozglądając się pokonałam moją przeszkodę bez dodatkowych wątpliwych atrakcji jak świsty kul tudzież samego trafienia. Dobrze. Może jest wyżej.


Teraz było mi gorzej zachować całkowitą ciszę, potłuczone szkło na ziemi zdecydowanie bardziej mi utrudniało zadanie.


Okropnie tu zimno.


Sprawdziłam po kolei korytarze, puste mieszkania. Nie napotkałam żywej duszy.


Czyżbym się myliła? Czy schizofrenik byłby na tyle rozgarnięty, aby wprowadzić mnie w błąd? Ciężko mi było w to uwierzyć. Ale może, kto go tam wie...


- Nie! Nie-nie-nie..!



I znowu poczułam się tak, jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Zaskoczył mnie. Odwracałam się (jakże wolno! Dlaczego tak wolno?!) i unosiłam broń. W tym samym czasie ten, którego ścigałam zrobił to samo i jednocześnie nacisnęliśmy spust. A potem jeszcze i jeszcze. Czy to moja wyobraźnia, czy słyszałam głos mojego partnera gdzieś, przytłumiony?


Nie dane mi było się nad tym zastanowić, przez huk wystrzału przedarły się kule w jedną i w drugą stronę i... czas przyśpieszył. Oberwałam, dostałam z bliskiej odległości, więc wedle praw fizyki aż mnie odrzuciło porządnie na plecy. Poczułam ostry i przenikliwy ból w ramieniu, w ułamku sekundy potem na brzuchu , dwa razy.


I cisza.

Leżałam pomiędzy rozbitym szkłem z otwartymi szeroko oczami. Umieram? Umarłam? Czy dopiero umrę, jak mnie zabójca dobije? Znowu czas zwolnił. Nie mogłam się ruszyć o jotę, serducho waliło tak głośno, że uderzało niemal w bębenki. Chyba żyję. Jeszcze. Więc dlaczego mnie nie dobija..?


Milczenie przerwało szuranie i odgłos przesuwanego szkła, zaraz potem bezrozumne łkanie.

- Nie-nie-nie-nie...


Żył. Nie zabiłam go jednak.


Owionął mnie zapach krwi, smrodu i przepoconej skóry - chwilę potem koło siebie ujrzałam twarz tego, który ranił i zabił dzisiaj tak wielu. Nie mogłam stwierdzić, gdzie go trafiłam, ale skoro czołgał się zamiast iść, to znak, że długo mojemu wsparciu nie ucieknie. Przynajmniej taki plus.



- Nie-nie-nie-nie! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? - nie cierpiałam tych słów, sprawiał wrażenie dziecka, które nie wie, co zrobiło, ani dlaczego wszyscy chcą go ukarać. Gdybym przed oczami nie miała Davis'a, pewnie nawet bym mu współczuła. W końcu, ten człowiek jest chory.


Poczułam jak coś lodowatego przylgnęło do mej skroni. Lufa jego pistoletu.

A jednak postanowił mnie dobić...


Chyba powinnam w chwili mej śmierci widzieć całe życie przed oczami? Tak jak to ukazują różne filmy i takie tam? Lub poczuć spokój wywołany pogodzeniem się z losem? Prawda?


Gówno prawda. Byłam na wpół świadoma z bólu i strachu, czas jedynie wydłużał się przedziwnie. I nic poza tym nie zmieniło się w postrzeganiu świata przeze mnie. Wiem teraz tylko to, że ten schizofrenik zaraz naciśnie spust w akompaniamencie żałosnych kwileń. Zamknęłam oczy, to był jedyny ruch na jaki było mnie stać.


Czekałam...


...


Huk wystrzału ogłuszył mnie i gorąca ciecz zalała moją twarz.


...


..


.


Chwila...


...czy nie powinnam przenieść się gdzieś do raju tudzież piekła? Czy nie powinno się coś zmienić? Czy powinnam w ogóle teraz zadawać sobie te pytania, skoro nie żyje?


- Amy!


Ktoś ukląkł obok mnie, poczułam jak drobinki pyłu i powietrza wywołane tym ruchem otuliły mnie. Czyjeś dłonie odpięły, a właściwie rozerwały czarną służbową koszulę, a sekundę później lodowate palce wślizgnęły się pod moją kamizelką kuloodporną, badając, czy któraś z kul się przedarła.


Dopiero wtedy uniosła powieki i ujrzałam nad sobą Boscorellego. Był wystraszony. Skupienie i stal z jego lica zniknęły tak, jakby w ogóle ich tam dzisiaj nie było. Gdy zorientował się, że na niego patrzę, odetchnął z ulgą i uniósł na moment twarz do góry. Pewnie nie chciał, bym cokolwiek widziała. Takiego typu facet. Twardziel, bez emocji.


Po paru sekundach znowu na mnie spojrzał.


- Amy, do cholery! Kretynko! Zabić sie chcesz?! Gdzie dostałaś jeszcze? Masz szczęście, obie kule zatrzymała kamizelka, ale jedną z nich dosłownie na krawędzi - nagle sobie o czymś przypomniał i uniósł dłoń do radia na ramieniu, nacisnął przycisk i rzekł - 55-David, napastnik zneutralizowany. Potrzebna karetka, postrzelony funkcjonariusz policji, powtarzam, potrzebna karetka.


Spróbowałam się ruszyć i jęknęłam cicho. Żadna z kul mnie nie trafiła? Powalający ból brzucha jakoś mi się z tym kłócił, miałam wrażenie, że moje wnętrzności zamieniły się w trawione ogniem szczątki.


Bosco pośpiesznie, trochę zbyt pośpiesznie sprawdził moje ramię.


- Dziewczyno, jakie ty masz szczęście! Kula cię jedynie drasnęła. Jesteś pieprzoną szczęściarą, wiesz o tym? Ale - pochylił się i starł krew z mojej twarzy; krew, która należała napastnika - nie rób mi tego więcej, dobra. Dobra?


Sekunda, a w niej zawarł coś, czego jeszcze nie słyszałam, nie w jego wydaniu.


Strach, troska i pewnego rodzaju oddanie.


Może nie jest takim palantem, jakiego usiłuje zgrywać...? - przemknęło mi przez myśl. Zamrugałam.


- Maurice...

- Cicho, głupia. Karetka jest już w drodze.


Usiadł za mną, podźwignął mnie do pozycji na wpół siedzącej i objął ramionami.


- Piekielnie zimno tu jest - mruknął, a ja nie mogę się nadziwić czułości i delikatności jego ruchów. Bosco się martwił o kogokolwiek? O mnie? Od tej strony go nie znałam. - Kretynko, zdajesz sobie sprawę, jak niewiele brakowało, by ten gnój rozwalił ci głowę?


Przeniosłam wzrok na leżącego trupa obok mnie i żołądek zadrgał grożąc nagłym zwrotem akcji, więc odwróciłam się natychmiast.


- Dzięki, Maurice - wyszeptałam. Czułam się fatalnie, nie miałam siły na ani wyraźniejszą mowę, ani na rozwinięcie zdania. Ale zrozumiał.


- Mhm. Nie ma za co, Amy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 10/01/06, 8:52 pm    Temat postu:

Bosco jest genialny w tym ficku - podoba mi sie jak ciagle ja wyzywa od kretynek, ta jego troska skrywana za tymi tekstami jest niesamowita, normalnie jakbym widziala go na ekranie. Wink

Pisz szybciutko kolejne czesci to moze i mi przyjdzie wena choc mam wrazenie, ze kompletnie sie nie nadaje do pisania po tym co tutaj czytam, dziewczyno ! To jest zajebiste xD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/06, 10:31 pm    Temat postu:

Cytat:
Bosco jest genialny w tym ficku - podoba mi sie jak ciagle ja wyzywa od kretynek, ta jego troska skrywana za tymi tekstami jest niesamowita, normalnie jakbym widziala go na ekranie.


Powiem szczerze, że na początku intuicyjnie usiłowałam odnaleźć sedno jego charakteru, bo kiedy to pisalam byłam ledwo po niecałym drugim sezonie serialu i nie znałam tak dobrze bohaterów jak teraz. Tym bardziej się cieszę, Ci sie podoba Smile

Cytat:
choc mam wrazenie, ze kompletnie sie nie nadaje do pisania po tym co tutaj czytam, dziewczyno ! To jest zajebiste xD


No nie żartuj sobie nawet! Wenę ruszaj! Smile W końcu ja też czekam.
Za chwilę wrzucę resztę, w cześciach - bo na raz to za dużo. To będzie już coś, co pisałam bez 'ułatwienia' jakim było bazowanie na śnie Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/06, 10:52 pm    Temat postu:

***
[link widoczny dla zalogowanych]




Rzeczywiście miałam większe szczęście niż sądziłam. Odkazili, oczyścili ranę na ramieniu, zszyli i założyli opatrunek - na brzuchu zaś miałam dwa ciemnogranatowe siniaki z małymi smugami uwydatniającymi okoliczne żyłki. I bolało jak cholera, ale przynajmniej dali mi jakieś prochy. Lekarz upierał się, bym została na jedną noc, na wszelki wypadek - całe szczęście byłam na tyle w dobrym stanie, że mogłam się nie zgodzić i przy tym uszanowano moją decyzję. Po trzech godzinach spędzonych na sprawdzaniach, badaniach i tak dalej wreszcie zgodzono się mnie wypuścić. Przynajmniej nie musiałam wracać na resztę patrolu, Bosco zresztą też dzisiaj zwolnili.


Nadal mnie zaskakiwał. Rzecz jasna szybko pozbierał się do swojej roli twardziela, ale czasem w jego wzroku widziałam jeszcze echo tego, co zdążył mi ujawnić wówczas w pustostanie. Choćby teraz. Nie opuszczał mnie o krok, towarzyszył mi prawie jak cień. Oczywiście - na tyle, na ile mu pozwolono; usiłował na przykład wepchnąć się do laboratorium, gdzie wykonywali mi prześwietlenie klatki piersiowej.( Kto by pomyślał, że nawet żebra nie mam złamanego? Dwa jeno obite.) Nie łudźmy się, nasłuchałam się różnych komentarzy czy docinek z jego strony bardziej niż przez cały miesiąc pracy, w końcu to Bosco.


Dobra, koniec rozmyślań na ten temat, bo nie zaprowadzi mnie to do nikąd.


Asekuracyjnie trzymałam dłoń na brzuchu, nie mogłam się przyzwyczaić jeszcze do tego, że przy gwałtowniejszym ruchu obolałe miejsca zaczynają zapierniczać jak świstak te sreberka z reklamy. No.. okej, dziwne porównanie. Ah, mniejsza o to!


Zaraz przy mojej lewej zjawił się Bosco z dwoma papierowymi kubkami pełnymi aromatyczną kawą. Spojrzałam na niego zdziwiona, więc odwzajemnił się podobnym wzrokiem.


- Co?

- Nic... - a co mogłam powiedzieć? Swoją drogą, może powinnam więcej razy obrywać, jak mnie potem takie miłe rzeczy czekają...


Bosco zauważył mój uśmiech, zmarszczył brwi i znowu zapytał:


- No co? - kiedy jedynie nadal się uśmiechałam, fuknął coś, po czym prychnął odsuwając jednocześnie napój ode mnie - Nie, to nie.


Zaśmiałam się głośniej i zabrałam mu kubek, siorbnęłam kawę i skinęłam mu z wdzięcznością, na co machnął lekceważąco dłonią. Zauważyłam, że na ramieniu powiesił sobie mój pas z ekwipunkiem, jedno z tych ustrojstw, które niestety każdy funkcjonariusz nowojorskiej policji musi przywdziewać. Ciężkie to to jest, obija się o uda podczas biegu, ale rzeczywiście bez niego nikt z nas na ulicę nie wyjdzie podczas służby. Amunicja, radio, kajdanki, pałka policyjna - i jeszcze inne, równie użyteczne przedmioty. Wyciągnęłam drugą dłoń po moją należność, Bosco jednak spojrzał na mnie podejrzliwie:


- Że co, chcesz mi powiedzieć, że tego nie uniosę, huh? Huh?


Zaszczycił mnie swoim wyzywającym spojrzeniem, więc już nie drążyłam. Chce to nosić, super. O jeden balast mniej na dziś. Boże, jaka ja zmęczona jestem! Że obolała, to wspominać nie muszę. Usiadłam jeszcze na chwilę w poczekalni, Bosco oczywiście musiał ponarzekać przy tym. W końcu powiedziałam, ze jak się nie zamknie, to mu zabiorę jego kawę - poskutkowało.


Kiedy uzupełniłam wreszcie potrzebną dawkę kofeiny (a i pewnie ją przekraczając) machnęłam zdrowym ramieniem - celowałam w śmietnik oddalony o jakieś dwa metry ode mnie i... no cóż, pech chciał, że akurat z korytarza wyszedł najpierw Carlos, a za nim Doc. Jak łatwo się domyślić, zgniotek trafił w Nieto prosto czoło, przy okazji rozbryzgując jeszcze resztki napoju po kołnierzu sanitariusza.


Musiałam mieć wyjątkowo głupią minę, gdyż Doc, starszy partner Carlos'a, parsknął śmiechem w chwili, kiedy zerknął na mnie - niewiele minęło nim Bosco również do niego dołączył. Nieto z kolei spoglądał z obrzydzeniem na pozostałości po moim kubku, aż w końcu utkwił we mnie spojrzenie pełne wyrzutu i złości.


- Za co to było?


Zagryzłam wargę usiłując nie pójść śladem moich kolegów i uniosłam dłoń w przepraszającym geście.


- Carlos, rany, przepraszam! Nie moja wina no, żeś mi akurat na linię strzału wszedł...

- Powinieneś się cieszyć, że nie celowała pistoletem - rzekł rozbawiony czarnoskóry sanitariusz koło czterdziestki i poklepał kolegę po plecach.

- Bez obaw, i tak by spudłowała, dzisiaj dobić nie mogła jednego, mimo, że trzy strzały odda... auuua!


Dobra, Bosco jak się okazuje potrafił być całkiem przyjemny, ale tylko w gestach. Jego niewyparzony jęzor zaczynał na powrót mnie drażnić, więc trzepnęłam go w ramię zdrową ręką. Porządnie. Mhm.


- Dupę jej ratuję i proszę, takie podziękowanie - wymamrotał Boscorelli, masując jednocześnie swoje ramię. - Człowiek zrobi się raz na ruski rok miły i już go nie doceniają!


Wywróciłam oczami do góry.


- Amy, wszystko w porządku? - zapytał mnie Doc, obrzucając spojrzeniem obandażowane przedramię i zwracając uwagę na dłoń, którą trzymałam na brzuchu. Pewnie blada cera oraz niedomyta gdzie niegdzie zaschła krew też dała mu mały sygnał ostrzegawczy.

- Bawiła się z jednym psycholem w berka i trochę oberwała, ale wyliże się do następnej zmiany - Bosco znowu mnie uprzedził i obdarzył tym razem szerokim ironicznym uśmiechem. Nie chciało mi się z nim polemizować, więc jedynie westchnęłam i skinęłam głową.

- Ze mną jak ze mną, ale nie wiem, co z Sullivanem i Davis'em.


- Sully zostanie na noc na obserwacji, pocisk jednak całe szczęście nie uszkodził mu narządów wewnętrznych. Jest w dobrym stanie, pewnie teraz chrapie już w swojej sali - odpowiedział mi Doc, spoglądając mimochodem na Nieto, który usiłował wytrzeć plamy po kawie ze skafandra - Davis zaś... No cóż, miał pecha i kule trafiły go w szczeliny zapięć kamizelki kuloodpornej. Stracił sporo krwi, przez moment nie wyglądało to najlepiej, ale obecnie nie jest najgorzej. Zwieźli go właśnie z sali operacyjnej, jego matka gdzieś tutaj krąży.


- Ty to twardy zawodnik - pokiwał głową mój partner. Zauważyłam, że odetchnął. Tak samo, jak ja - cholernie martwiłam się cały czas o moich kolegów, dobrze jest słyszeć, ze wyjdą z tego.


- W karetce mamy jakieś chemikalia, nie? Doc? Do czyszczenia? - wtrącił niezrażony tematem Carlos - Myslisz, że usuną te plamy?

- I przy okazji pół kombinezonu. To są środki czyszczące do krwi i tym podobne, a nie wywabiacz plam - wywrócił oczami do góry Doc i skinął nam głową - Musimy ruszać, dostaliśmy wezwanie na Riverside.


- Carlos, jeszcze raz przepraszam! - krzyknęłam za odchodzącymi - Następnym razem kupię ci kawę i podam normalnie do rąk!

-Słyszałeś? - Nieto zwrócił się do Doc'a, byli już parę metrów dalej, więc zapewne był pewien, że niczego nie słyszę - Kupi mi kawę. Leci na mnie.

- Taaa, Carlos. Jasne..


I już ich nie było.


Westchnęłam i spojrzałam na mojego partnera.


- Pewnie nie pozwolą nam wejść dzisiaj do Sully'ego czy do Ty'a?

- Pewnie nie - przytaknął Boscorelli spoglądając na mnie uważnie i pozbywając się zwyczajowej kpiny- Chodź, odwiozę cię. To był długi dzień.



***
[link widoczny dla zalogowanych]




Niestety musieliśmy załatwić jeszcze formalności takie jak zdanie broni, radiowozu itp. nim w istocie Bosco mógł mnie zawieźć do domu. Raportem miał się sam zająć później. Co prawda upierałam się, że mogę się spokojnie przejść, nie miałam aż tak daleko od posterunku na rogu Króla i Artura (czasem na naszą placówkę 55 mówimy Camelot, w nieoficjalnych rozmowach, rzecz oczywista) - zazwyczaj jeździłam do roboty rowerem.


Bosco nie chciał o tym słyszeć nawet, a słowo daję - miałam swoje argumenty. Prawie się w szatni pożarliśmy o to. Miałam nadzieję wyprowadzić go z równowagi, wtedy jest większa szansa, że machnie ręką i odpuści. Nie tym razem. Oh, no dobra. Sama nie wiem, czemu się upierałam. Może musiałam rozładować stres, jaki przeżyłam? Bo tak naprawdę o niczym innym nie marzyłam jak o gorącej kąpieli i to jak najszybciej.


Jestem wykończona.


Czekam na zewnątrz posterunku, koło mustanga mojego partnera. Co jak co, ale gust motoryzacyjny podobał mi się jak najbardziej - jego samochód był na oko z 1970 rocznika, pomalowany na mocny, silny kolor niebieski.


Boże, co za ziąb. Albo mi się tylko tak wydaje. Hmm.. a może jednak się przejdę? Idealne rozwiązanie na przemyślenie wszystkiego, co się dzisiaj stało. Czuję, że nie nadaję się do tej roboty, tak poważnie.


Nie zdążyłam wprowadzić mego postanowienia w czyn, bo mój partner właśnie wyszedł z policyjnej placówki i zmierza ku mnie, tudzież swojego samochodu. Zastanawiam się, po co zgrywa zawsze twardziela - coś mi się wydaje, że Maurice Boscorelli jest w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem. I chyba wiem, co go łączy z Włochami - niski, ale i butny, pewny siebie (zbyt pewny siebie) - poza tym, chcę czy nie, muszę mu przyznać, że rozsiewa wokół siebie jakąś intrygującą aurę. Specyficzną. Ma cholernik ten urok osobisty... hola, hola! Postradałam rozum? Oszalałam chyba zastanawiając się nad tym. Kretynka.


- Gotowa?


Drgnęłam i skinęłam mu głową. Nie podoba mi się to spojrzenie, którym mnie obdarzył właśnie. Zbyt uważne, zbyt wnikliwe. Wiem, że nie potrafi czytać w myślach, ale mimo to czuję się jakoś nagle niepewnie. Idiotka. Czyżbym była podręcznikowym przykładem dla wdzięcznej-temu-kto-uratował-ci-życie? Żałosne.


Prychnęłam. Zrozumiał to chyba opacznie, westchnął i wzruszył ramionami. Nie bardzo wiem co powiedzieć, więc po prostu ostrożnie wsiadam do samochodu koło kierowcy.


Całą drogę jechaliśmy pogrążeni w milczeniu. Prowadził swojego rumaka nadzwyczaj spokojnie, chociaż tak naprawdę niezbyt często miałam okazję jeździć jego prywatnym autem. Skąd mam wiedzieć jak zwykle jeździ, znam go tylko nieco ponad cztery tygodnie. To jest mojego partnera, nie samochód. Jedynym wyjątkiem, jedynym uchyleniem od reguły jedynie koleżeńskiej znajomości były te moje poranne telefony. Zaczynaliśmy robotę, wykonywaliśmy ją i każde wracało z powrotem do własnego życia. Tego osobistego. Chyba niezbyt wiele o nim jednak wiem, tyle co mi się obiło o uszy - on sam niezbyt chętnie lubi opowiadać o sobie, tak na poważnie. Ale przyzwyczaiłam się, taki typ.


No i jesteśmy. Rzeczywiście, na piechotę droga do domu zajęłaby mi spokojnie z czterdzieści minut (rower kompletnie odpadał), a tak po niecałych dwudziestu minutach byliśmy na miejscu.


Ta cisza zaczyna mi ciążyć. Powinnam jednak mu to powiedzieć.

- Boz... Przepraszam.


Spojrzał szczerze zdziwiony na mnie. Świetnie, naprawdę chcesz, bym wszystko powiedziała na głos, prawda? Dobra, miejmy to za sobą!


- Sparaliżowało mnie, nie wiem dlaczego, naprawdę nie wiem. Przepraszam, to się nie powtórzy.

- O czym ty gadasz?


Gra durnia, czy co? Zaczynam się znowu denerwować. Boże, dziewczyno, może powinnaś zrobić sobie nie tyle kąpiel gorącą, co wykupić karnet w SPA? Zdecydowanie ostatnio zbyt prędko popadam w poirytowanie i złość.


- Halo? Strzelanina? W parku? Dzisiaj? - rzuciłam zirytowana - Reagowałam z opóźnieniem i wyjątkowo chaotycznie. Może Sully by nie oberwał, gdybym robiła wszystko tak jak należy.


Nadal patrzy na mnie z niekłamanym zdumieniem. Mija chwila, nim wreszcie znowu zabiera głos. Co więcej, mówi ze spokojem.

- Młoda, od ilu tu jesteś? Co? Chcesz być profesjonalistką po czterech tygodniach pracy?


Milczałam. Bo co mogłam powiedzieć. Że tak, właśnie tak bym chciała? Wiem, że naiwnie myślę, wiem, że tak się nie da... a jednak nie mogę nic na to poradzić, na to, co właśnie czuję. Zawaliłam. Bo kto wie, czy moja panika i wahanie właśnie nie kosztowały Sullivana zdrowia i może Davis'a szybciej by zawieziono do szpitala.


I znowu ten wzrok. Ani śladu kpiny, właściwie Bosco wygląda teraz na zmartwionego. I zmęczonego.

- Amy... wiesz przecież, że kiepsko mi z tym idzie - westchnął.

- Z czym? - teraz to ja byłam zaskoczona i nie rozumiałam, co chce mi powiedzieć.

- No... z gadaniem. Nie bierz do siebie wszystkiego tak dosłownie, co czasem mówię, okej? Wykonałaś dobrą robotę. Mówię poważnie.


Jasne.

- Jasne.


Chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale mu na to nie pozwoliłam, bo zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwiczki samochodowe i wysiadłam z auta.


- Młoda!

Zatrzymałam się i zerknęłam przez ramię.

- No?

- Trzymaj się, dobra?

- Jasne - mało nie parsknęłam idiotycznym śmiechem. Zdecydowanie za dużo stresu. - Do zobaczenia jutro w robocie, Boz.





I już mnie nie było. Otworzyłam kluczami klatkę schodową. Dość sprawnie znalazłam się na drugim piętrze kamienicy i po chwili byłam u siebie. Zamknęłam dokładnie drzwi, tak przesadnie dokładnie, że aż trącało natręctwem i oparłam się plecami o drzwi.


Wdech.

Wydech.

Wdech.

Wydech.


Pieprzone uczucie paniki, pamiętałam je. Psia krew! Naprawdę czuję się winna. No i jeszcze ten schizofrenik. Dziwne to wszystko. Jestem rozdarta - z jednej strony naprawdę chciałam go zabić za to co zrobił i za to co mógł jeszcze uczynić bez litości, a z drugiej dlaczego to właśnie ja mam być tą, która ma zabić chorego człowieka? Błędne koło.


Kurwa.


Rzuciłam swoją torebkę w przedpokoju, nawet nie starałam się jej umieścić na wieszaku czy szafce. Niech leży sobie, suka. A co! Jak będę chciała, to rzeczy martwe też będę nazywać sukami! W końcu - nie mówię tego na głos i nikt mnie jeszcze za wariatkę nie weźmie.


Zrzuciłam z siebie jesienny płaszcz, też na podłogę. Sekundę później do stosu dołączyły moje buty na średniej wielkości obcasie oraz torbę, gdzie przechowywałam mundur. Hardym krokiem poszłam do kuchni, nalałam wodę do czajnika, który następnie wstawiłam. Na co? Oczywiście na kawę.


Czekając na wiadomy gwizd ruszyłam do łazienki, zapaliłam światło i przyjrzałam się sobie w lustrze.


Rzeczywiście nie wyglądałam najlepiej. Niby miałam związane moje długie kasztanowe proste włosy w kitkę, jednak w żadnym razie nie przypominały tego, co widziałam rano. Gdzie niegdzie kosmyki włosów mi powyłaziły i nastroszyły się nadając mi wygląd postrzelonej osoby (.. o ironio). Na skroniach miałam jeszcze resztki zeschniętej krwi i pod linią szczęki też trochę. Najwyraźniej nie umyłam się tak dokładnie jak mi się wydawało wtedy w szatni. Ale przynajmniej mi nieco rumieńców wróciło i nie jestem już tak blada jak wcześniej, jeden plus. Na szyi miałam nieco zadrapań od kawałków szkła, parę pochowało się na barkach. Najbardziej jednak chyba negatywne wrażenie teraz robiły moje oczy, podkrążone, zmęczone i smutne. Spróbowałam się uśmiechnąć, aby odegnać przygnębiające wrażenie - uzyskałam jednak efekt kompletnie odmienny od zamierzonego, moje odbicie wykrzywiło się w mało uroczym grymasie. No trudno.


Pochyliłam się nad wanną, odkręciłam kurki z wodą, z przewagą tej gorącej. Spokojny strumień, mały. Niech najpierw ociepli pomieszczenie.


Przeciągły gwizd.


W zasadzie nie mam ochoty na kawę. Po co ja wstawiałam tę wodę? Z ponurą miną udałam się do kuchni, wyłączyłam gaz i oparłam się o blat stołu. Wiem, na co mam ochotę. Na totalny chillout. Cholera, tylko w szpitalu wzięłam już leki przeciwbólowe... ale jedna lampka chyba mi nie zaszkodzi, co? Tak skromnie. W końcu mi się należy.


Schyliłam się do szafki na prawo od zlewu i wyciągnęłam z niej ulubione czerwone wino półsłodkie. Nie lubię wytrawnych. Miałam tę butelkę zostawić na później, na jakąś okazję... ale, do cholery, dzisiaj i tak dzień był inny niż zwykle. Chociażby z tego względu mogę je otworzyć. Nie mam nikogo, z kim mogłabym je wypić - niestety samodyscyplina i pilność podczas nauki w akademii zrobiło ze mnie jakąś outsiderkę. Poza tym - spójrzmy prawdzie w oczy - na dobrą sprawę nie szukałam przyjaciół jakoś szczególnie wytrwale. Może za dużo tego było dystansu? Może. Rodzina? Całą moją rodzina była babcia, która umarła nim poszłam do akademii policyjnej. Nikogo innego nie miałam.


Dobra, co ja się tak roztkliwiam. Spiąć poślady i do przodu, jak to mówią! Znaczy ja tak mówię. Ahh... nieważne.


Odkorkowałam (pieprzone żebra) trunek i nalałam do szampanówki. No co! Przynajmniej nie piję wina w kubku! Wciągnęłam aromat alkoholu i uniosłam nieznacznie wargę. Dobre wino nie jest złe.


O cholera, woda!


Pognałam do łazienki, okazało się jednak, że wanna była pełna jedynie do połowy. Dobrze, wystarczy. Nie chce mi się dłużej czekać. Zakręciłam wodę i rozebrałam się do samej bielizny. Usiadłam na zamkniętym sedesie i jednym haustem wypiłam trzy czwarte wina. No i pal licho wzięło mój zamiar rozkoszowania się nim w wannie... trudno.


Dlaczego zachowywałam się tak irracjonalnie, jak dziś? Znaczy, podczas tej strzelaniny? No dobra, wiem, co mówił Bosco. Że jestem w gruncie rzeczy nieopierzonym pisklakiem w tej robocie i wszystko pewnie przyjdzie z czasem, ale moja panika może kosztować kogoś życie! Teraz skończyło się powiedzmy na strachu, wszyscy przeżyli. No, nie wiadomo jak z Davis'em, ale przecież Doc mówił, że wyjdzie z tego. Tak czy nie? No i miałam tego schizofrenika na prostej linii, a nie strzelam tak fajtłapowato, jakby Bosco mógł sądzić... Nawet we własnej obronie nie jestem w stanie pociągnąć spustu po to, by zabić? Mogę okaleczyć, ale nie mogę zabić? Przecież wiedziałam, że gdzie jak gdzie, ale w NYPD może nadejść dzień, gdzie będę musiała użyć broni tak, aby kogoś pozbawić życia. Popieprzone to wszystko.


Czy mi się zdaje, czy ktoś pukał?


Nasłuchuję.


Ależ jestem zmęczona. Naprawdę zmęczona. I chyba mi sie zdawało.

Hmm... Znowu. Rzeczywiście, ktoś puka.


Podniosłam się z sedesu, prędko zarzuciłam biały puszysty szlafrok na siebie i zawiązałam tasiemkę. Cholera, dziwnie się czuję. Ociężale. Chcąc wyjść z łazienki tłukę szampanówkę. Psia krew, co jest do jasnej ciasnej?


Ktoś teraz łomocze w te drzwi. Człowieku, drzwi mi rozwalisz... Zaraz, a jak to ktoś z rodziny schizofrenika postanowił się zemścić? Dobra, wiem, że to kompletna bzdura, ale paradoksalnie robie się bardziej nerwowa i schylam się, by ze stosu zrzuconych wcześniej ubrań wyciągnąć moja zapasową broń.



Taa.. jakbym potrafiła jej użyć, przemknęło mi przez myśl. Wyszłam wreszcie z łazienki, ale tak nieporadnie, że nogi mi sie zaplatały dziwnie w wyniku czego potknęłam się i poleciałam bokiem na ścianę, idealnie celując prawym (tym rannym właśnie) ramieniem. Z moich ust wydobył się okrzyk protestu i bólu - chcąc nie chcąc zsunęłam się do pozycji siedzącej, a właściwie klęczącej. Ten, kto usiłował popsuć mi drzwi zamilkł w swej rutynie na chwilę, tylko po to, aby po minucie je wyważyć.


Odruchowo się skuliłam, chociaż dźwięk 'efektownego' wejścia mojego gościa nie był tak wyraźny, jak być powinien... drżącymi dłońmi uniosłam broń do góry, celując w obcego.


- Młoda? - najpierw zapytał, a potem się rozejrzał. Zmarszczyłam brwi. Chyba znam ten głos?


Dostrzegł mnie sekundę później, uniósł brwi w mieszaninie zdumienia i szoku, wykonał ruch jakby chciał do mnie podbiec, ale widząc pistolet zrobił tylko jeden krok ostrożnie.


- Amy? Nie poznajesz mnie? - cholera, znam ten głos, ale nie mogę skojarzyć skąd. Może gdyby podszedł bliżej, to by się mniej zrobił niewyraźny. Z coraz większym trudem trzymałam broń - Amy, to ja, Bosco. Boscorelli, Maurice Boscorelli, jesteśmy partnerami, pamiętasz?


Oh, Boz! Jak mogłam go nie poznać?


Z moich dłoni wypadł pistolet, spróbowałam wstać, ale grawitacja okazała się być zbyt silna i znowu padłam na klęczki. W ułamku sekundy był już obok mnie, odruchowo kopnął wcześniej broń, aby z sykiem pełnym oburzenia pomknęła po parkiecie w jakiś kąt.


- Amy, co jest do cholery?

- Pop..popsułeś mi..drzwi.. - wymamrotałam, głowa coś mi leciała do przodu, więc poirytowany przytrzymał mi ją na chwilę, chcąc uzyskać odpowiedź na jakieś pytanie, którego nie zrozumiałam.


Nagle pofrunęłam w powietrze. O reety, jaka jestem leciutka, lewituję! Ah.. nie.. zaraz. To Bosco mnie wziął na ręce i gdzieś niesie. Przypomniałam sobie nagle o łazience.


- W..wanna..


Położył mnie na czymś miękkim i w jego głosie usłyszałam niebotyczne zdumienie pomieszane z niezrozumieniem oraz troską:


- Amy, jaka wanna do cholery?!

- Że w..woda..

- Zaraz wracam.


I zniknął. Jakby sie rozpłynął. Oj, usłyszałam chyba skrzypnięcie charakterystyczne dla wdepnięcia butem w rozbite szkło, a zaraz po tym stek głośnych przekleństw. O, i znowu się zmaterializował.

Ogarnia mnie taka błogość, że nie potrafię zwalczyć chęci zamknięcia powiek.


- Jezu, Amy, postradałaś rozum...


Chyba coś mówi, ale nie mogę rozróżnić słów ani znaczenia wypowiedzi rozszyfrować. Poczułam jeszcze jak mnie coś otula i...







...cóż, odpłynęłam w niebyt.






***


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 10/01/07, 4:56 am    Temat postu:

Boo napisał:

-Słyszałeś? - Nieto zwrócił się do Doc'a, byli już parę metrów dalej, więc zapewne był pewien, że niczego nie słyszę - Kupi mi kawę. Leci na mnie.


Genialne Laughing Cały Carlos.

Część świetna. Bardzo mi sie podoba, ale Amy mogła się wykazać większym rozumem. Aczkolwiek jeśli ma ja to zbliżyć do Bosco, to nie mam nic przeciwko. Wink


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cruz dnia 10/01/07, 4:56 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/07, 11:38 am    Temat postu:

Cytat:
Amy mogła się wykazać większym rozumem.


Pewnie tak, ale można dać jej małe usprawiedliwienie zdarzeniami, które parę ładnych godzin temu przeżyła. No i zapewne była święcie przekonana, że mała odrobinka jej nie zaszkodzi. Smile Co nie zmienia faktu, że jednak mogła wykazać się większym rozumem Smile No, ale nikt nie jest idealny, prawda? Smile A ona z czasem zrobi się bardziej nieznośna...

Cytat:
Aczkolwiek jeśli ma ja to zbliżyć do Bosco, to nie mam nic przeciwko. Wink


hehe Very Happy Very Happy Noo... spoookoojnie, nie tak szybciuchno Smile Wszystko w swoim czasie Twisted Evil Laughing


_______________________________________
[link widoczny dla zalogowanych]








- Oż ty w mordę...


Tak, to było moje powitanie dnia. I jak na złość dzisiaj słońce postanowiło pobrykać z promieniami, jeszcze chwila i z całą pewnością wypali mi oczy. Z pomrukiem przesunęłam się nieco na moim łóżku i z łomotem zleciałam na parkiet.


- Auuuuaa...! - to mnie obudziło dokumentnie. To i jeszcze pulsujące ramię i warczące bólem urażone żebra w spółce z wnętrznościami. Cholera, jak ja spałam skoro wystarczył mi niewielki ruch, aby spaść z łóżka?


Pozbierałam się w końcu z podłogi jakoś; nie czułam się najlepiej, ale przynajmniej nie musiałam walczyć już z grawitacją. No i zaczynałam, ze tak powiem, myśleć. Hmm... coś nieco pamiętałam z poprzedniej nocy, ale mało wyraźnie. Dobra, co pamiętam... Zero kawy, wanna, ktoś pukał. O kurna... A może mi się to śniło? Tak, pewnie tak.


Hm. Odruchowo zerknęłam na zegar na ścianie i oniemiałam. Spałam do jedenastej! Mam cztery godziny do roboty. Biorąc pod uwagę moją dzisiejszą sprawność i co za tym idzie prędkość, muszę się spiąć.


Jezu, jak mnie głowa boli.


Zaspana, z marnym samopoczuciem i wrażeniem, że zaraz się wywrócę udałam się do kuchni, musiałam oczywiście zaparzyć wodę. Na kawę. Kawa. Tak, najpierw kawa. Wstawiłam wodę i uznałam, że musze odpocząć - usiadłam, a właściwie zwaliłam się na stołek. No i dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie tylko bieliznę. A tam, jestem u siebie, prawda? Przecież nikogo nie...

- Młodaaaa!


Tak, to był Bosco. Maurice Boscorelli, mój partner, kolega z pracy. Wyglądał na równie zaspanego jak i ja, wszedł do kuchni i stanął jak wryty gapiąc się na mnie. Zdecydowanie zbyt długo.


- Boooz!!!


Wrzasnęłam i chyba nieco oprzytomniał, bo najpierw okręcił się w lewo, potem w prawo i w końcu się odwrócił na pięcie i wyszedł z pomieszczenia, a ja w panice rozglądałam się za czymś, czym mogłabym się okryć. Wzrokiem natknęłam się na zwitek materiału wciśniętego w małą półeczkę i z braku laku na siebie zarzuciłam... kuchenny fartuszek. Z durnym nadrukiem skaczącego prosiaka - nie wiem co mną powodowało, żeby kupić cos tak idiotycznego.


Dobra, teraz w tym czymś muszę pognać do... właśnie, gdzie ja mam pieprzony szlafrok?! Kurva! Co tu

się w ogóle dzieje?! Jak...


Coś puchatego wpadło na kuchenne płytki. Mało nie spadłam ze stołka, tak szybko się rzuciłam nań.


Po długiej, ciężkiej minucie z małego salonu napłynęło pytanie:

- ...już?


Chciałam coś powiedzieć, ale zaschło mi w gardle, więc odchrząknęłam i spróbowałam jeszcze raz:

- Tak...


Wszedł z powrotem i poznałam, że przywdział swoją rolę macho. Nietrudno się rozeznać widząc na wpół głupkowaty uśmiech.


- Wiesz, właściwie to mi to nie przeszkadzało... Nie obraź się, ale bez szlafroka wyglądasz znacznie... lepiej.

- Z całą pewnością - wydusiłam z siebie, zaczerwieniona. I znowu usiadłam na stołku, bo mi się z tego wszystkiego słabo zrobiło. Zerknęłam na niego i zaraz uciekłam wzrokiem.


Kuźwa! Mój partner, kolega z pracy właśnie widział mnie nagą. No... nie nagą do końca, ale PRAWIE! Jezu, biorę wolne. Nie, zmienię partnera... albo nie, jeszcze lepiej, robotę zmienię!


Krępującą (dla mnie, bo wyglądało na to, że Boscorelli po chwilowym oszołomieniu nadzwyczajnie szybko doszedł do siebie i spoglądał na mnie z pałętającym się na ustach uśmiechem) ciszę przerwał gwizd czajnika. Jako, że się nie ruszyłam, podszedł do kuchenki i wyłączył gaz. Spojrzał na mnie, pewnie się zastanawiał, czy podniosę ten tyłek i zrobię to, po co wstawiłam wodę - nie zauważył chyba najmniejszych oznak podobnego zamiaru, więc poszperał mi w półkach i wyciągnął dwa kubki, do których wsypał na oko łyżeczkę kawy. Zalał, dolał mleko (które znalazł w lodówce) i postawił na stole. W końcu podsunął sobie stołek i usiadł.


...


Popatrzył na mnie i skinął głową na mój kubek:

- Doceń, że ci kawę zrobiłem i pij.


...


- Młoda?


No co, wyprało mi wszystkie myśli! Co ja mam powiedzieć, jak się odezwać! „Dzięki Boz", „Miło, że zrobiłeś kawę, Boz". Ja pierdu!


Odchrząknął, odsunął od siebie własny napój i wbił wzrok we mnie. Nonszalancka poza zniknęła, podobnie jak humor i kpina. Speszył mnie, więc opuściłam oczy na blat stołu.

- O nie, Amy. Spójrz na mnie.


Szlag. Co się wczoraj wydarzyło?! Byłam zmęczona, potknęłam się. Popsuł mi drzwi, zaniósł do łóżka. A potem? Co było potem? Nic nie pamiętam!


- Amy!


Uniosłam wzrok, odruchowo. Chyba robi się zły. Nie wiem, jak odczytać teraz jego spojrzenie.


- Dobra, mamy postęp. Pamiętasz, co się wczoraj działo?

- Byłam zmęczona, potknęłam się. Popsułeś mi drzwi, zaniosłeś do łóżka - wyrecytowałam płynnie, na co trzasnął dłonią w stół, aż podskoczyłam. Niech trzaśnie tak jeszcze parę razy, to mu ozdobię jego koszulę zawartością żołądka!

- Nie byłam zmęczona..? - dobra, wiem, głupie to było, ale chyba jednak nadal miałam problem z błyskawicznym rozumowaniem. Teraz czuję się zmęczona.


Westchnął.


- Posłuchaj. Nie powinienem pozwolić ci gonić tego psychola, słyszysz? Jesteś zaledwie miesiąc po skończeniu akademii. To ja zawaliłem, że nie kazałem zająć się Davis'em. To ja powinienem był ścigać tego skurwiela...


Z czym on do mnie teraz?


- Ale...

- Cicho. Zmusiłaś mnie do rozmowy, to teraz siedź cicho na dupie i słuchaj. Tak? No, to dobrze. To było po pierwsze. Przestań się obwiniać. Sully nie przez ciebie dostał kulkę, ani tym bardziej Davis. Rozumiemy się? Amy, zrozum, to nasza robota. Ryzyko wpisane jest za każdym razem, kiedy odpowiadamy na wezwanie. Jak sądzisz, co czułem, kiedy widziałem, jak moja partnerka leży bez ruchu na rozbitym szkle, a do jej skroni psychol przystawia lufę pistoletu? Myślisz, że nic nie czułem? Byłem też wściekły, kiedy to ty poleciałaś za nim, a nie ja. I nie dlatego, że uważam, że byś sobie nie dała rady, ale dlatego... Amy, do cholery, mam cię pilnować, tak? Jesteśmy partnerami. Nie tyle pilnować, bo nie jesteś dzieckiem, co po prostu uważać. Tak, jakbym chciał, abyś uważała na mnie. To wszystko. Na tym właśnie polega partnerstwo. Wczoraj wróciłem, aby ci to powiedzieć, bo widziałem, że coś jest nie tak.


Umilkł, tym razem to on uciekł wzrokiem. To, co rozumiałam, to na pewno fakt, że nie przyszła mu łatwo sama rozmowa. Czuję, że musiał się przełamać - w końcu to facet, a faceci nie lubią gadać. Tak samo Boscorelli. Wiem, że on woli działać. Nie mówić, działać. No i jeszcze ta otoczka twardziela - mhm, z całą pewnością dla niego to ostateczność. Dlatego właśnei nie byłam pewna, co powiedzieć, kiedy znowu spojrzał na mnie.


- Dotarło?

- Mhm.

- Świetnie. To teraz bądź łaskawa mnie oświecić, coś ty wczoraj odpieprzyła? I nawet mnie nie mam słowami o zmęczeniu, bo doskonale wiem, co zrobiłaś - chcę to tylko usłyszeć na głos.


- Ale... mm... Boz, ja naprawdę nie wiem, o co ci... - urwałam, bo zauważyłam, jak z wolna uaktywniam jego ADHD. Wstał tak raptownie, że strącił stołek - nie zwrócił na to uwagi, tylko wziął do rąk butelkę wina i postawił przede mną z hukiem. Jezu, on mnie chce dzisiaj zabić? Zaraz... butelkę wina. Ah. - Ah... to...

- Tak, to!

- Boz, ale ja tylko lampkę wina wypiłam!


Przejechał otwartą dłonią po twarzy i zmarszczył gniewnie brwi.


- Amy, ty naprawdę jesteś idiotką, czy tylko mnie tak nabierasz?!


W tej chwili serio czuję się kretynką. Nie wiem, czy to jeszcze echo wczorajszego, ale wciąż nieco ciężko kojarzyłam fakty i zaczynało mnie drażnić, że nie może tego pojąć. Postanowił chyba mnie oświecić...


- Nie uczono cię, że mieszanie silnych leków z alkoholem to jest zajebiście zły pomysł?! O czym ty do cholery myślałaś?! Tylko lampkę wina... TYLKO! A może zrobiłaś to z rozmysłem? - jest wściekły, a ja zbyt oszołomiona, by zareagować. Kuźwa... no tak, leki. Raz podjęłam decyzję, a potem kompletnie nie pamiętałam już, że wcześniej wzięłam w szpitalu pieprzone prochy.

- Ja... - wykrztusiłam i umilkłam. Po raz kolejny nie wiedziałam co powiedzieć.


W przeciwieństwie do Boscorellego.


- No?! Zrobiłaś to umyślnie?

- Oszalałeś?!

- JA oszalałem?! To nie ja wmawiam sobie jakieś pierdoły i potem usiłuję się zabić!


Dość tego. Wiem, że jest wściekły, ale naprawdę przesadził. Wstałam gwałtownie, zachwiałam się niestety i aby nie upaść oparłam o blat stołu. Nie ruszył się o krok, ale chyba coś do niego dotarło i zaczął się uspokajać. Patrzyłam, jak wyzwanie w jego oczach zaczyna zanikać, aż wreszcie zbladło.


Westchnął.


- Przepraszam. Wiesz, że nie miałem tego na myśli. Zapomnijmy, było - minęło. Miejmy już to za sobą, co? Tylko nie rób tak więcej już, hm?


Skinęłam głową nieznacznie.

Spróbował się uśmiechnąć, ale o dziwo dzisiaj niespecjalnie mu to wyszło.


- Tylko.. jeszcze jedno, Boz. Wiem już, czemu zawróciłeś, ale dlaczego zostałeś... no i po kiego licha rozwaliłeś mi drzwi?


Prychnął cicho.


- Naprawdę chcesz mnie zmusić do przyznania tego? Dobra, niech ci będzie. Zostałem, na wszelki wypadek. A drzwi ci wywaliłem... cóż, a co miałem zrobić w tej sytuacji. Pukam grzecznie - cisza. Pukam nieco uporczywiej - coś tam słyszę, no i ten dźwięk tłuczonego szkła. A chwilę potem twój krzyk. Co mogłem myśleć, hm? Byłem pewien, że ktoś ci robi krzywdę. Więc wyważyłem te cholerne drzwi... wołam ciebie i owszem, po chwili cię widzę, jak celujesz we mnie bronią. - potarł kark odruchowo - Nawet mnie nie poznałaś, na początku. Doszedłem do wniosku, że z kimś walczyłaś i jesteś w jakiegoś rodzaju szoku. Usiłowałem się dowiedzieć czegoś, ale gadałaś takie bzdury, że nie miałem wyjścia i położyłem cię do łóżka. Sprawdzając potem mieszkanie wdepnąłem w rozbity kieliszek... no i reszta ułożyła się w całość, szczególnie jak w kuchni zobaczyłem wino.


Pokręcił głową.


- Dziewczyno, albo ty masz cholerne szczęście, albo pieprzonego pecha.. nie mogę się zdecydować. W każdym razie wróciłem do ciebie...


Dobra, nie mogę, muszę mu przerwać. Muszę to wiedzieć.


- Boz, czy my.. czy my.. no wiesz.. - Jezu, to wypadło żałośnie. Zachowuje się tak, jakbym nigdy z nikim nie uprawiała seksu.


Umilkł, gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami. Aż wreszcie parsknął śmiechem i znowu pokręcił głową.


- Jesteś niesamowita. Niemal cię wczoraj zabili, potem niemal sama się zabiłaś - a jedyne o czym teraz myślisz to to, czy ze sobą spaliśmy!

- Bardzo śmieszne... - wymamrotałam, zarumieniona.


Po minucie (albo dziesięciu latach, sama nie wiem, co wybrać) wreszcie się zlitował i opanował wesołość, po czym rzekł:


- Uwierz mi, Młoda. Nie zostawiłbym na tobie najmniejszego skrawka bielizny, gdybyśmy mieli się przespać. Wystarczy za odpowiedź? Miałaś tak swoją drogą szlafrok nadal na sobie, jak cię kładłem do łóżka, a potem okrywałem kołdrą. Że go zgubiłaś w drodze tutaj, to nie moja wina.


Odetchnęłam. Zerknęłam na niego, niepewnie.


- Mam nadzieję, ze wyjaśniliśmy sobie wszystko. Zamówię gościa, żeby wstawił ci nowe drzwi, w końcu to ja je... popsułem. Teraz się muszę zbierać do siebie, pozałatwiać parę spraw, w przeciwieństwie do ciebie nie mam wolnego.

- A ja mam?

- ... - prawie załamał ręce, był pewien, że mówię poważnie. Kiedy dostrzegł błysk uśmiechu w moich czekoladowych tęczówkach pogroził mi palcem tylko. - Idź odpocząć, wyglądasz fatalnie.

- Dzięki.

- Nie ma za co, sama prawda.

- Idź sobie już, co...


Zachichotał. Potem wstał, wyszedł z kuchni i wrócił po chwili ubrany w skórzaną kurtkę.


- Trzymaj się, przyjadę przed robotą sprawdzić jeszcze co z tymi drzwiami.


Wstałam i odprowadziłam go do przedpokoju, odruchowo zacieśniając tasiemkę szlafroka. Już wychodził, kiedy nagle zatrzymał się i zerknął przez ramię i rzucił:


- Aaa... i jeszcze jedno. Jak będziesz próbowała znowu odwalić cos takiego, to bądź łaskawa zmienić wcześniej bieliznę na coś mniej... hmm.. ciekawego. Nie wiem, jak ja dzisiaj w pracy wytrzymam przez te obrazy, które mi do łba nawbijałaś! - zachichotał, kiedy zarumieniłam się jeszcze bardziej - A. Ten fartuszek jest okropny...



I zniknął zamykając chyboczące się, wykrzywione drzwi za sobą.[/i]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 10/01/07, 9:35 pm    Temat postu:

Boo napisał:
Nie zostawiłbym na tobie najmniejszego skrawka bielizny, gdybyśmy mieli się przespać. Wystarczy za odpowiedź?

Cały Boz. Smile Uwielbiam gościa, a w Twoim opowiadaniu jest świetny, podoba mi się to jak opiekuje się Amy.

A co do jej głupoty to nie mam nic przeciwko, bardzo ciekawy wątek to był, więc czekam niecierpliwie na kolejną część, bo zżera mnie ciekawość ^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Boo
Kadet



Dołączył: 22 Paź 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Female

PostWysłany: 10/01/07, 11:38 pm    Temat postu:

No to proszę: Smile


______________________________________________

[link widoczny dla zalogowanych]






-Nie-nie-nie-nie... dlaczego? Dlaczego? Powiem ci dlaczego. Dlatego-dlatego-dlatego...

Wykrwawiam się, czuję jak ogarnia mnie coraz większa..właśnie, co? Senność? Lodowata stal przytuliła się do mojej skroni i zawyłam w proteście. Nie... nie rób tego. Nie chcesz tego. Nie rób tego. Nie... proszę!

Nie posłuchał mnie.

I nacisnął spust pistoletu, a moja głowa eksplodowała. Widziałam, jak mózg - MÓJ MÓZG - rozbryzguje się wszędzie.
Wrzasnęłam...









...i ocknęłam się, zgrzana cała i drżąca w łóżku.

To tylko sen, to tylko sen... to tylko sen...

Z wolna zaczęłam uspokajać oddech, nie przychodziło mi łatwo, ale ostatecznie osiągnęłam sukces. Przetarłam dłonią twarz.

Świetnie. Czyli teraz zamiast ofiar, które niemal codziennie widziałam w robocie będzie mi się śnić, że to ja właśnie umieram?

Nie wiem, jak długo leżałam bez ruchu, ogarniając się. Pomijając koszmar, czułam się znacznie lepiej niż wcześniej, chyba wyleżałam swoje. Westchnęłam i wreszcie podniosłam się z pościeli, zerkając jednocześnie na zegar. Siedemnasta. Świetnie, przespałam cały prawie dzień wolny. Co znaczy, że Boz jest w robocie od trzech godzin. Ciekawe, czy dostał kogoś dzisiaj na zastępstwo za mnie, czy pozwolili mu jeździć samemu. Ja bym się bała na miejscu Swersky'ego puszczać tego wariata samopas.
Zachichotałam mimowolnie. Zarzuciłam na siebie szlafrok, który wcześniej rzuciłam na podłogę (a gdzieżby indziej..), dla pozorów nieco zaścieliłam łóżko i wtem coś mi się przypomniało.

Zaraz. Ciekawe, czy Bosco w ogóle tu był, skoro cały czas spałam. Ah, drzwi!

Pomknęłam do przedpokoju i stałam tam chwilę, gapiąc się zdziwiona. Te stare (lubiłam je!) zostały zdemontowane, zawiasy naprawione i wstawiono nowiuteńkie, polakierowane. Plus dwa zamki. Po co mi dwa zamki? Ale, trzeba przyznać, że robią wrażenie mocnych. Przespałam to wszystko? Chwila... Do nowych drzwi potrzeba nowych kluczy, czyż nie?

Zaczęłam się rozglądać. W przedpokoju niczego nowego nie zauważyłam, ani w kuchni - saloniku czy nawet w łazience. Targnięta dziwnym przeczuciem wróciłam do nowego nabytku i nacisnęłam klamkę.

A potem drugi raz.

I trzeci.

Zdziczał do reszty?!

Dobra, cicho. Nie denerwuj się. Gdzie mój telefon..?

Rozpoczęłam poszukiwania, przez moment nawet się wystraszyłam, że może zostawiłam go w szatni na posterunku - ku mej uldze jednak spoczywał sobie grzecznie w małej wewnętrznej kieszonce torebki, którą uprzednio rzuciłam, jak tylko weszłam do mieszkania.

Oparłam się o ścianę naprzeciw drzwi wejściowych i bezrozumnie patrząc nań przystawiłam komórkę do ucha, wcześniej wybierając odpowiedni numer.

Jeden sygnał.

Drugi.

Ojj, niech lepiej odbierze już, bo nie ręczę za siebie...!

Trzeci.

W dupie mam to, jak kogoś teraz goni. Ma odebrać ten pieprzony telefon!

Po dziesiątym sygnale włączyła się poczta głosowa i miałam ochotę rzucić motorolą o cholerne drzwi. Co on sobie do jasnej ciasnej wyobraża?! Dobra, miło, że mnie zaniósł do sypialni, bo sama bym nie doszła - ale to nie zmienia faktu, że czuję się potwornie głupio z tym wszystkim, czego był świadkiem. A teraz ten numer z drzwiami? Postradał rozum? I od kiedy on się w wolontariat bawi, ja chcę to wiedzieć!

Wdech-wydech.

Dobra, zbiorę się najpierw do kupy, może w ten sposób się uspokoję. Poszłam do sypialni, wyciągnęłam jakieś luźne spodnie dresowe i czarny T-shirt z białym napisem NYPD. Hmm... przez tę robotę mam chyba mniej czasu na zakupy.... Marudząc coś tam pod nosem udałam się do łazienki, gdzie na powrót zrzuciłam z siebie ledwo co nałożone ubranie i wzięłam szybki prysznic. Może powinnam pozbyć się tej wanny, o ile kąpiel w niej jest cudowna, to wiadomo, że z prysznicem już gorzej. Po pół godzinie odświeżona i odziana wreszcie w cos więcej niż tylko szlafrok ruszyłam do kuchni. Zgłodniałam.

Otworzyłam lodówkę.

Pustki.

Tak to jest, jak codziennie je się na mieście w przerwie w robocie.

Westchnęłam i zaczęłam przetrząsać szafki w poszukiwaniu..czegokolwiek, czym bym mogla zapełnić swój żołądek. Kurna, krakersy jakieś znalazłam, ciekawe jak z datą ważności... oj, do kosza, do koszaa.
Zrezygnowana usiadłam w saloniku z szklanką gorącego mleka. Jutro nie będę miała do kawy... szlag by to. I nawet nie mogę wyjść po zakupy, bo jestem zamknięta we własnym mieszkaniu!

Rozzłoszczona oparłam nogi o stolik. A co, u siebie jestem, mam na to ochotę. Niech kto mi spróbuje tylko zwrócić uwagę! Aż... cholera, coś niewygodnie...

Przesunęłam się na mojej dwuosobowej sofie w lewo i zobaczyłam, na czym tak radośnie sobie usiadłam. Moja broń. Taa... jedyne czego mi jeszcze trzeba to odstrzelenie pośladków. Jezu, ja chyba naprawdę prędzej sama się zabiję, wątpię, by ktos byłby na tyle zdolny, aby mnei w tym uprzedzić.
Prychnęłam i położyłam pistolet na stoliku i popijałam głupie mleko. Żenada jakaś... A może spróbuję wyjść oknem? Drugie piętro co prawda. Mogłabym wyjść przez wyjście przeciwpożarowe, ale w mojej kamienicy drabinki za oknem istnieją tylko w domysłach dozorcy. Swoja drogą powinnam to zgłosić wreszcie, cały czas zapominam o tym. Ciekawe, czy potrafiłabym tak zeskoczyć, by sobie nie zrobic krzywdy. Widziałam kiedyś program w telewizji o gościach, dla których taka przeszkoda nie zrobiłaby wrażenia. Wysmiali by pewnie. Sami wspinają się po fasadach jak jakieś małpy w zoo. ..

Moje rozmyślania przerwał dźwięk „Highway to hell" AC/DC i drgnęłam, mało nie wywracając szklanki z niedopitym mlekiem.

NARESZCIE!

W paru susach doskoczyłam do telefonu, który zostawiłam na blacie w kuchni i nie sprawdzając, kto dzwoni (po co, skoro tylko jedna osoba do mnie może dzwonic teraz) odebrałam połączenie ze słowami:

- Zbieraj ten swój tłusty tyłek i natychmiast przyjeżdżaj do mnie!!

Zapadła cisza po drugiej stronie. No nie wierzę! Czyżbym była w stanie zaszokować Boscorelliego?

- Wiem, że nieco przytyłam, ale nie musisz mi tego aż tak dosadnie mówić... - odezwał się kobiecy głos i aż usiadłam na stołu, otwierając szeroko oczy.

- Jezu... najmocniej panią przepraszam....! - odchyliłam na sekundkę telefon i zerknęłam na wyświetlacz, pojawił się jednak obcy numer. Głos wydawał mi się znajomy, ale nie potrafiłam stwierdzić, do kogo należy - Ja.. ja nie do pani, przepraszam, ja myślałam, że...

- Boz dzwoni -dokończyła za mnie, po czym zachichotała i nagle mnie oświeciło. Tylko jedna kobieta potrafi tak przezabawnie się śmiać, przynajmniej ja jedną zdążyłam poznać.

- Faith! Rety, przepraszam!

- Nic się nie stało - rzuciła rozbawiona przyjaciółka mojego partnera - Doskonale wiem, jak potrafi wkurzyć. Mówiłam mu, że to nei jest dobry pomysł, ale jak zwykle mnie nie posłuchał.

- To znaczy? Wybacz, nie rozumiem...

- Wpadł do mnie przed zmianą i wyjaśnił co się wczoraj stało - ciągnęła niezrażona, a mi aż załopotało serducho. Fantastycznie! Nie dość, że zastał mnie w takiej skandalicznej sytuacji, to jeszcze wszystkim o tym opowiada?! Po prostu świetnie!

- Amy?

- Hm? Przepraszam, zamyśliłam się...

- Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? - zacisnęłam wolną dłoń w pięść ze złości słysząc te słowa. Czemu każdy mnie o to pyta?! To ona jest w ciąży i ja powinnam ją o coś podobnego pytać, nie na odwrót. Jak śmiał jej opowiadać o wczorajszym?! Faith, nieświadoma mych wyrzutów kontynuowała - Gdybyś chciała pogadać czy coś, to pamiętaj, że spokojnie możesz się do mnie odezwać... Hm? Amy?
Jestem wściekła. Naprawdę. Usiłuje jednak powściągnąć swój gniew, przecież nie ona jest winna, prawda?

- Tak, mhm, dobrze, dziękuję - odchrząknęłam - Skąd masz mój numer?
- Bosco mi dał.
- Ah, no tak, racja...
- Posłuchaj, niedługo do ciebie przyjadę i podrzucę klucze. Boz upierał się, żeby nie zostawiać ciebie z otwartymi drzwiami... Przywiózł mnie do ciebie, żebym pilnowała przy montowaniu, skoro ty śpisz - sam musiał pojechać już na posterunek.
- Zaraz, ale jak to przywiózł? Byłaś tutaj?
- No tak. Przepraszam, ale Boz naprawdę nie chciał cię budzić i tak to wszystko wymyślił. Nie pytaj, co o tym sądzę, ale sama zdążyłaś go już poznać. Jak się czegoś uprze, to nie ma zmiłuj i nawet ja czasem nie jestem w stanie go od powziętego zamiaru odwieść. Chociaż, z drugiej strony... nie obraź się, ale rzeczywiście dobrze, że sobie pospałaś dłużej. Nie byłam pewna, o której zadzwonić - mam nadzieję, że nie obudziłam?
- Nie, nie obudziłaś, ale... wybacz, ale co on sobie do cholery myślał?
- A jesteś pewna, że w ogóle myślał? Amy, znasz Bosco. I tak dobrze, że nie wywalił czegoś durnego, co mu się zdarza - zaśmiała się cicho - No to co, o której mam być u ciebie?
- Faith, daj spokój. Żebyś jeszcze ty się fatygowała! Naprawdę zdurniał. Usiłowałam się do niego dodzwonić, ale chyba ma wyciszony. Skoro namieszał, to niech się ruszy i odbierze od ciebie te klucze. Muszę osobiście go zrugać.
- Ale to żaden kłopot, nawet dobrze by było, jakbym sie wyrwała z domu. Fred i dzieciaki są kochane, nie zrozum mnie źle, ale każdy czasem potrzebuje oddechu.
- Nie, Faith, naprawdę dziękuję, ale nie chcę byś przyjeżdżała... - oj, ostro to zabrzmiało - Źle bym się czuła, masz wystarczająco swoich spraw na głowie. I przepraszam za to całe zamieszanie.
- Nic się nie stało. No dobrze, ja uważasz. Zostaw tylko wiadomość Boscorelliemu. Albo sama to zrobię. Mam nadzieję, że nie jesteś zła?
- A skąd.
- No to dobrze. Zatem do zobaczenia kiedyś tam, uważaj na siebie!
- Tak, ty też.

Rozłączyłam się.

Nie... ja nie jestem zła. Ja jestem wściekła! Wstałam ze stołka i z komórka w ręce wróciłam do saloniku. Włączyłam telewizję, akurat leciały reklamy, po czym usiadłam wygodnie. Wybrałam odpowiedni numer i nagrałam się mojemu partnerowi na poczcie.

I czekałam, aż przyjedzie.

Jak Boga kocham, dostanie po dupie.

Więc...

...po prostu czekałam.


[link widoczny dla zalogowanych]

Coś mnie obudziło. I nie był to jednostajny szmer dobiegający z telewizora.

Zgrzyt.

Otumaniona jeszcze resztkami koszmaru (tak, znowu przyśnił się mi mój mózg) poderwałam się z sofy, w oka mgnieniu odbezpieczając broń, którą zostawiłam na ławie.

Ktoś majstrował przy nowych drzwiach. Oczywiście zaraz pomyślałam o moim partnerze, ale po chwili uświadomiłam sobie, że gdyby to był on, to wejście do mego mieszkania byłoby znacznie prostsze i szybsze posiadając klucze. A teraz ktoś ewidentnie majstrował przy zamku.

Nie wiem, która jest godzina, w każdym razie za oknem jest już ciemno i w tej chwili uważam to za plus. Trzymając dłoń w pogotowiu przekradłam się cicho do przedpokoju i stanęłam koło drzwi, od strony zawiasów.

Szczęknęło i zamek zaskoczył. Ktoś nacisnął delikatnie klamkę, a mnie mimowolnie adrenalina podskoczyła swawolnie do góry. Maksymalnie skupiona poczekałam, aż czyjaś sylwetka wślizgnie się do środka i mając idealny dostęp przystawiłam obcemu lufę do karku.

- Stój.

Postać znieruchomiała i odruchowo uniosła dłonie do góry, wypuszczając tym samym zdaje się torbę i coś jeszcze, ale w półmroku ciężko było mi się rozeznać, co to było.

Mężczyzna.

Nie ma co, ależ się wstrzelił z chrzcinami mego nowego nabytku. Żeby tego samego dnia ktoś się włamał, toż to chyba pobicie jakiegos rekordu. Z całą pewnością! Naprawdę mam coś pecha ostatnio!
Opuścił dłonie, a ja uniosłam brew do góry. Co jest, do cholery? Przystawiam mu przecież pistolet do głowy! Znowu jakiś psychol?

- Unieś ręce do góry- nieznacznie nasiliłam nacisk metalu na skórę - Nie każ mi się powtarzać!
- Wiesz co, przestane tu przychodzić, skoro za każdym razem celujesz we mnie bronią, Młoda - odezwał się mój gość... i myślałam, że go zdzielę rękojeścią w potylicę.
- BOZ?! Oszalałeś?!
- Ej, to ty mi grozisz pukawką!

Wypuściłam z siebie gwałtownie powietrze.

- Może powinnam ci tę durną łepetynę odstrzelić i zrobić przysługę światu? - warknęłam, rozsierdzona. Jeśli wcześniej byłam wściekła na niego, to teraz nie potrafię znaleźć odpowiedniego określenia. KRETYN! - Idioto! Mogłam cię zastrze...

Nie skończyłam, nawet nie zdążyłam opuścić pistoletu, bo Boscorelli odwrócił się błyskawicznie, podbił moje ręce swoją dłonią i w tym samym czasie, kiedy broń poleciała gdzieś na podłogę - ja zostałam przyparta twarzą do ściany. Aż huknęło.

- AUUA! - hm, ciężko mówić z ustami przy tapecie, więc bardziej wybełkotałam aniżeli wydobyłam z siebie bardziej konstruktywny komentarz. Moje żebra! Jak Boga kocham, skopie mu tyłek! Naprawdę skopię mu ten chudy tyłek!

Unieruchomił mi dłonie za plecami i nachylił się ku mnie ze słowami:
- Widzisz? Nie dałabyś rady mnie zastrzelić. Ma się ten urok osobisty - puścił mnie, asekuracyjnie odsuwając się parę kroków w tył - Musisz poćwiczyć, Młoda. Zbyt łatwo cię rozbroiłem.

Odwróciłam się i zwinęłam dłonie w pięści.
- Skopię ci ten chudy tyłek!

Zachichotał i zapalił światło w przedpokoju. Oczywiście miał ten swój głupkowaty wyszczerz na twarzy.
- Kształtny, jak już. Nie chudy, kształtny.

Sprowokował mnie. No sprowokował i nie miałam wyjścia, moja doń poszybowała ku jego twarzy, uchylił się jednak na czas.

- Ależ ty dzisiaj nerwowa!

Aż się zapowietrzyłam.
- Nerwowa? NERWOWA?! Jak ja mogłabym nie być nerwowa? To tylko mój przygłupi partner, który instaluje w moim domu drzwi bez ostrzeżenia, potem zamyka mnie jak psa i zwala na głowę Yokas nieswoje sprawy! I jeszcze na koniec próbuje mi się włamać do mieszkania, unieruchamia mnie. Jakby było mało, opowiada wszem i wobec o czymś, o czym chciałabym w ogóle zapomnieć! Jak ja ci zaraz pokażę, jaka ja jestem NERWOWA!

Mój wybuch nie zrobił wrażenia- przekrzywił głowę i uniósł tylko brwi, patrząc na mnie jak na miotające się bez powodu paroletnie dziecko.
- Skończyłaś?

...nie wytrzymam. Jutro zamawiam sobie karnet na miesiąc w SPA. I zamieszkam tam. I dopłacę za ochronę, żeby się do mnie nie zbliżał na 50 metrów! Jak słowo daję, zrobię to!

Znowu wypuściłam gwałtownie powietrze i głośno tupiąc wróciłam do salonu, po drodze podniosłam pistolet. Nawet nie zerknęłam, czy Boscorelli za mną idzie. Beznamiętna kasza w telewizorze śmiała mi się prosto w twarz i gdyby nie fakt, że na ten telewizor oszczędzałam jakiś czas, na pewno bym wyrzuciła go przez okno, dla rozładowania emocji. Padłam z powrotem na sofę, zapalając uprzednio światło. Zabezpieczyłam broń i rzuciłam ją na drewniany stolik. Zamknęłam powieki usiłując się uspokoić.

- Klucze masz do dupy.

Otworzyłam oczy i dostrzegłam go przy wejściu salonu, nonszalancko opartego o framugę. Jedną dłonią bawił się wspomnianym przedmiotem nawleczonym na kółeczko.

Prychnęłam.
- Partnera mam do dupy.
- Chciałabyś.

Popatrzyłam na niego niemal wrogo. Dlaczego u licha on musi się tak doskonale bawić podczas wnerwiania mnie? Mój wzrok stał się oziębły, na co wyszczerzył się jeszcze szerzej. Tym durnym, bezczelnym i rozbrajającym uśmiechem... no i mnie złamał. Gapiłam się, usilnie starając się wyglądać na wściekłą - w efekcie jednak parsknęłam ostatecznie śmiechem. Wyciągnęłam spod pleców poduszkę i rzuciłam chcąc trafić go w twarz. Zgiął się w pół niestety i mój pocisk pofrunął gdzieś w głąb korytarza. Poczułam jak napięcie z ostatnich 48 godzin ze mnie spływa jak ręką odjął.

Kiedy wreszcie się uspokoiłam, popatrzyłam z ukosa na niego.
- Głupi jesteś, wiesz?
- I tak mądrzejszy od ciebie.

Westchnęłam ostentacyjnie, a on machnął wolną ręka, drugą rzucił mi klucze.
- Wysmaruj je nieco olejem i pokręć paręnaście razy w zamku, powinny chodzić płynniej. To nimi się męczyłem.
- Mogłeś zadzwonić do drzwi.
- Widziałem, że światła pogaszone, więc przyjąłem, że albo śpisz - co okazało się prawdą chyba - albo wyszłaś.
- Chyba z siebie...

Zaśmiał się cicho i po chwili usiadł koło mnie. Zbyt pewniej się czuje, jak słowo daję. Ej, gdzie te nogi do cholery, tylko ja mogę u siebie na stoliku je opierać! Pochyliłam się i bezceremonialnie zrzuciłam jego stopy opancerzone w buciory jakieś na podłogę. I znowu się oparłam. Nie zareagował. Obrażona nie patrzyłam na niego. Ohh, dobra! Nie byłam już obrażona, udawałam tylko. Nagle usłyszałam charakterystyczny dźwięk otwieranej puszki. Zerknęłam.

Piwo.

Uniosłam brew.
- Nie za dobrze masz?
- Byłoby lepiej jakbyś mi co do żarcia ugotowała.
- Goń się. Mogłeś mi też przynieść... - wskazałam na piwo.
- Nie mogłem, bo bierzesz leki - wyszczerzył się złośliwie i jak gdyby nigdy nic upił spory łyk alkoholu.
- Wiesz co, potrafisz być gnojkiem.
- Ale zobacz, jak na tym nie tracę z uroku!

Westchnęłam i poddałam się. Popatrzył na mnie ukradkiem, postawił puszkę na stole i wstał, a potem udał się do przedpokoju. Po chwili wrócił i rzucił mi jakieś zawiniątko w reklamówce. Spojrzałam pytająco, ale wzruszył ramionami tylko. Co mu znowu odbiło? Wyciągnęłam z woreczka niekształtną kulę otoczoną sreberkiem spożywczym, ciepłym dotyku. Zdziwiona rozwinęłam sreberko (i znowu mi się skojarzył świstak z reklamy) i... cóż, porządnej wielkości hamburger. Co prawda wolę na ogół jeść lekkie potrawy, ale byłam tak głodna, że pożarłam żarcie w jednej chwili i oblizałam palce na koniec.

- Wiesz co, teraz naprawdę czuję się jak jakiś twój pies - burknęłam. Ahhh, pyszneeeeee było.

Parsknął.
- Suka, jak już - tym razem nie uchylił się przed poduszką - No dobra, dobra. Żarcik. Zanim pójdę, powiedz mi tylko, co tak plułaś o Faith? Bo nie załapałem.
- Może przeceniłam twoje możliwości lotnego umysłu, ha? - warknęłam niezadowolona, że przypomniał - Z wszystkim do niej lecisz? Dlaczego opowiadałeś jej o wczorajszym?

Wyglądał na szczerze zdumionego.
- Przecież ja jej wszystko mówię. Nie załapałaś tego jeszcze?

- Świetnie - zwinęłam sreberka w kulkę i rzuciłam w niego - Idź już, co? Naprawdę działasz mi na nerwy! Przez ciebie cały dzień byłam zamknięta! A chciałam przejść się do szpitala chociażby, zobaczyć co u Davis'a i Sullivana. Ale nie, oczywiście ubzdurałeś sobie jakiś dziecinny plan i wprowadziłeś w czyn nie pytając nikogo o zdanie. Idź stąd.

Mówiłam poważnie. Teraz, w tej konkretnej chwili znowu byłam na niego zła. Przesadził i... może mi się wydaje, ale chyba cos do niego dotarło. Przejechał dłonią po swoich krótkich ciemnych włosach i skinął głową.
- Przepraszam. Nie o to mi chodziło...
- Nie obchodzi mnie, o co ci chodziło, rozumiesz Boz? Idź stąd po prostu. Zobaczymy się w robocie jutro.
- Swersky nie puści cię jeszcze na patrol.
- Domyślam się. I wiesz co, przyda mi się trochę wytchnienia przy biurku bez ciebie. Idź już.


Milcząc wzruszył ramionami i rzeczywiście chwilę potem byłam sama.

Co on sobie myślał, do cholery? Że go ucałuję za kanapkę? Eh, na surykatki, zapomniałam się zapytać o te drzwi, ile pieniędzy jestem winna. Niby je rozwalił, ale trzeba mu to przyznać, ze działał w dobrej wierze. Zresztą, nie pozwolę, by płacił za mnie za cokolwiek. Juto to z nim załatwię.

Westchnęłam.

Co za dzień...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Third Watch - Brygada Ratunkowa Strona Główna -> FanFiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
gBlue v1.3 // Theme created by Sopel & Programosy
Regulamin