Forum Third Watch - Brygada Ratunkowa Strona Główna

 Here, Now (LOST fick)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/09/03, 7:40 pm    Temat postu:

Sayid - Izraelczyk, który warczył w Iraku xD więc to się jako tak łączy Wink
Cieszę się, że Ci się podoba, a na kolejną część nie będziesz musiała bardzo długo czekać Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/09/08, 4:43 pm    Temat postu:

Coś nowego (takie sobie, czyli norma ;p)


7.

Wracali. Tylko dlatego, że nadajnik się zepsuł. Coś zaskrzeczało, poluzowało się i mała część odpadła. Sayid spróbowałby jeszcze poskładać nic w całość, ale Ana kopnęła nadajnik w przestrzeń. I tyle go widzieli.
Teraz Irakijczyk kompletnie się do niej nie odzywał. Nawet nie milczał, bo gdy tylko Cortez zjawiała się w pobliżu, Sayid znikał na kilka godzin. W końcu znalazła go na skraju dżungli i powiedziała mu, że to tylko głupi nadajnik.Wtedy Jack z ledowścią utrzymał go od niej z dala.
Gdyby mógł, to by ją rozszarpał.
- O co tyle płaczu? - mruknęła, siadając na ziemi obok Jacka. - Jego fochy opóźniają nasz powrót.
- Gdyby nie ty, nie byłoby ich wcale. Może złapaliyśmy falę i ktoś by nas znalazł.
- Zakładając, że złapalibyśmy sygnał.
- Tak, i ktoś by nas stąd wyłowił.
- Zakładając, że ktoś by przypłynął.
- No tak - Jack oficjalnie przekręcił oczami. - I tak się o tym nie przekonamy.
Ta rozmowa prowadziła do nikąd.
- Jak jesteś taki mądry - zaczęła znowu, nie uciekając od tematu. - Dlaczego nie puściłeś się biegiem po ten pieprzony nadajnik?
Dlaczego? Co za głupie i nielogiczne pytanie. Przecież musiał z całych sił trzymać Sayida, żeby nie rzucił się na nią z pięściami. Powinna być mu wdzięczna. Powinna, ale nie była. Jak to ona.
- Ty lubisz poświęcać się dla innych - dodała Ana, wpatrując się w czubek ubłoconych butów. Te słowa zabrzmiały w jej ustach conajmniej dziwnie.
Jack wzruszył ramionami.
- To źle?
- Szczerze? - uniosła wysoko brew.
- Tylko szczerze.
Ana wstała prostując ramiona. Nogawki dżinsów wciąż miała mokre od nasiągniętej deszczem trawy. Związała poplątane od wilgoci i wiatru włosy i spojrzała na Jacka z ukosa.
- Może czasami warto wrzucić na luz? Ale tak, wiesz... Na poważnie. Nie brać niczego do siebie, pożegnać się tymczasowo z uczynkami Świętego Mikołaja. I Jack... - klepnęła go w plecy. - Skończ zachowywać się jak bohater z komiksów. Oni i tak zawsze umierają.



- Słyszałem, że nieźle nabroiłaś, Rambina.
To Sawyer sprawił Anie gorące powitanie, rzucając tekst o żeńskiej wersji Rambo. Jack już dawno zdążył zauważyć, że ta dwójka po prostu kocha na siebie naskakiwać. Wszyscy mieli wtedy niezły show. Przeszła obok niego zupełnie obojętnie (ku wielkiemu zdziwieniu Charliego i Hurley'a), ale Sawyer zdążył jeszcze mruknąć pod nosem coś paskudnego. Shepard poczuł wielką ulgę, że dziewczyna nie podjęła tematu. Kiedy Ana odwróciła się do siedzącego przy drzewie Saywera, zdążył ugryźć się w język, żeby na przyszłość nie wyskakiwać myślami w przód.
- Masz jakiś problem? - burknęła, krzyżując ręce na piersiach.
- Wystraczy, że mam ciebie.
- Ludzie, dajcie spokój - Charlie stanął blisko Any.
- Nikt cię o zdanie nie pytał, Karłowaty Angolu - James też podniósł się na nogi.
Charlie rzucił się na Sawyera, ale ten nawet nie drgnął. Uchylił się lekko, pozwalając złapać go za ramiona Jackowi. Napomknął przy tym rozchichotanym głosem o "niezawodnej doktor Quinn".
Mimo woli, Jack parsknął śmiechem. Nie zmieniało to faktu, że docinki Sawyera są niezmiernie głupie. Nie lubił wdawać się z nim w jakąkolwiek dyskusje, bo niby o czym mieliby rozmawiać? Wolał otaczać się cywilizowanymi ludźmi, chociaż na tle dżungli mogło wydawać się to śmieszne.
Zostawił tamtą dwójkę samą, zabierając Charliego na bezpieczną odległość, by mogli spokojnie się powyzywać i poszturchać. W głowie kłębiły mu się myśli, czy aby na pewno postąpił słusznie. W końcu Ana była kobietą, ale Jack bardziej bał się o Sawyera, niż o nią.
Trudno, pomyślał siadając na mokrym piasku, najwyżej się pozabijają.
Na wyspie brakowało mu wielu rzeczy. Tostów z masłem i dżemem, i agrestowych gum do rzucia. Starych piosenek Stinga, porysowanych winylowych płyt. Białego wina, smaku waniliowego cukru, zapachu proszku do prania. I tego hałasu na nowojorskich ulicach. I nitki dentystycznej. Brakowało mu nawet codziennego zasłaniania okien roletami. Ciekawe czy po powrocie do betonowej dżungli tęskniłby za morską bryzą, uciekającym spod stóp piaskiem i drażniącym nozdża, wilgotnym powietrzem?
- Chłodno...
Odwrócił się i zlustrował wzrokiem jasne adidasy, szczupłe nogi w szarych dżinsach i parę oczu w odcieniu zieleni. Jack przesunął się w lewo, robiąc miejsce nowej towarzyszce. Milcząc, usiadła blisko niego i podkuliła nogi pod samą szyję.
- Kate? - odgarnął sypki piasek ze swoich spodni khaki.
- Hmm?
- Czego ci brakuje?
- Mam pominąć seks?
Roześmiał się głośno.
- Sama nie wiem - wzruszyła lekko ramionami. Jack widział przez bluzkę jej wystające łopatki. - Bułeczek maślanych... O, i jeszcze skrzynki wypełnionej świątecznymi reklamami - zerknęła na niego. - Tak, to głupie.
- Nie, dlaczego? Ja tęsknie za programem telewizyjnym. W sumie nigdy nie miałem za wiele czasu na telewizję, ale lubię przeglądać gazetę. Wtedy wiem, że jeśli włącze telewizor, będę miał duży wybór, żeby coś obejrzeć. Ale i tak nigdy go nie włączam.
Zdumiewające było, że oboje tęsknili za takimi drobiazgami, na które do tej pory nie zwracali uwagi. Tykanie zegarka na ręce, odgłos hamującej ciężarówki za oknem, miganie światełka modemu przy laptopie. Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.



Sawyer niby przypadkiem kopnął ją w łydkę.
- Co robisz? - zapytał, pochylając się nad metalową skrzynką.
- Nie udawaj, że cię to interesuje.
- Żebyś wiedziała.
Ana przewróciła oczami. Ten facet zjawiał się zawsze w nieodpowiednim miejscu o nieopdpowiedniej porze. Zawsze. Najwyraźniej wisiało nad nią fatum w postaci Sawyera. Była na niego skazana do końca dni na wyspie. Razem paprają się w tym gównie i razem w nim zgniją. Zaklęła w myśli, rzucając tym smamym klątwe na Sawyerowe potomstwo do ostatniego pokolenia.
- Piegusek kręci się koło twojego faceta.
- On nie jestem moim facetem - zastrzegła szybko. - Ale zdaje się, że wy jesteście razem...
- Ja i Jacko? - wytrzeszczył na nią oczy. - Boże, uchowaj!
- Wiem, że nie potrafisz ukryć swojej głupoty, Blondi. Ty i Kate.
Sawyer pochylił się tak blisko, że Ana widziała jego błękitnawe oczy w maksymalnym powiększeniu.
- W tym Wielkim Bracie plotki rozchodzą się bardzo szybko, prawda?
Plotki polotkami, ale Sawyer był zdecydowanie za blisko. Przykucnęła i wróciła do robienia porządków w swoich rzeczach.
- Właściwie Lucy, to jak się miewasz?
Nie dawał za wygraną. Nie James Ford.
- Nie gorzej niż ty - odbąknęła zwieźle i krótko. Całkowicie na temat.
- Jezu, aż tak źle?
Ana Lucia ostatecznie skończyła penetrować zawartość metalowej skrzynki i prostując nogi usiadła na masywnym konarze drzewa. Przeciągnął się leniwie i usiadł na przeciwko niej; najwyraźniej brudna ziemia wcale mu nie przeszkadzała. Zlustrował ją uważnym i po sekundzie zdobył się na uśmiech z pełnym użyciem dołeczków. A jej nadal przez głowę przeciskały się różne złośliwe myśli, jakiego patentu użyć, żeby dogryźć Jimiemu Fordowi.
Zawahała się. Może powinna mu powiedzieć? Może i jemu, przechadzając się zeszłej nocy po dżungli, obiły się o uszy zbliżone odgłosy do tych, które słyszała? Swoją drogą, dlaczego miałaby mówić takie rzeczy właśnie Sawyerowi, skoro nie wspomniała o nich Shepardowi, ani nikomu innemu? Sawyer powinien być ostatnią osobą, z którą miałaby rozmawiać o czymkolwiek. Mimo to, nie był.
- Lucy, coś cię gryzie? - zapytał, wyrywając ją z zamyślenia. Zaprzeczyła kiwnięciem głowy. Mało przekonująco.
- Nic. Po prostu... - odchrząknęła, niepewnie na niego zerkając. Wyczekiwał jej słów z dziwnym stoickim spokojem. - Wiesz, wczoraj późnym wieczorem słyszałam dziwne szmery. Coś jakby... Szepty.
- Tak, słyszę je co noc.
- Naprawdę?
Coś na kształt uśmiechu wpełzło na jego twarz.
- Żartuję - zachichotał typowo Sawyerowskim głosem. Ana przekręciła oczami.
- Jak masz więcej takich żartów, to wal śmiało. Ja mówię o tym, jak najbardziej poważnie.
Najwidoczniej przy nim jej poczucie humoru ulatniało się w powietrze i znikało gdzieś między Marsem, a Jowiszem.
Zakrył się w obronnym geście i odchylił nieznacznie w tył. Popatrzył na nią świdrującymi oczami i Ana zastanawiała się, czy patrzy na nią, jak na typową wariatkę.
- Analizując - zaczął ze stłumionym śmiechem - Ana LUcia słyszy głosy... Może trzeba zacząć się leczyć? Czekaj, czekaj... A może to jest jak "Szósty zmysł"? Widzę martwych ludzi. Oni nie wiedzą, że nie żyją... Auu! - oberwał pięścią po głowie.
- Proszę cię - prychnęła pogardliwie.
Usłyszeli szelest liścić; ktoś przeciskał się do nich między krzakami. Ana odwróciła się w błyskawicznym tępie. Jego oczy, nawet jak na Sawyera, przybrały przerażająco poważnego wyrazu.
- Omar - rozluźnił ramiona i uśmiechnął się z ulgą. - Podsłuchujesz naszą intymną rozmowę?
Sayid posłał mu jedno ze swoich zimnych spojrzeń. Trulając stopą kawałek drewna, Cortez zerknęła na Sawyera. Niezmieszany, puścił do niej oczko.
- Usłyszałem przez przypadek - Irakijczyk kucnął między nimi.
- `Przez przypadek` - powtórzył Sawyer. - Ach, tak się to teraz nazywa. Więc, jak widzisz Ali, naszej kochanej Anie Lulu całkowicie padło na mózg.
- Wiem, co wczoraj słyszałam - odburknęła. I wiedziała, że odgłosy, które dochodziły z dżungli, nie miały naturalnego związku z tą wyspą.
- Mówiłaś o tym Jackowi? - Sayid skierował na dziewczynę ciemne oczy.
Pokiwała przecznie głową. Czy Irakijczyk nie miał się do niej odzywać po tym, jak pozbyła się nadajnika?
- Zaraz, zaraz - wtrącił szybko Sawyer - Coś tu nie gra! Ja wiem, a Doktorek nie? - wyglądał na zdziwionego. Nie on jeden. Sayid uniósł wysoko brwi, a sama Ana (zazwyczaj kląca w duchu, że nigdy nie powie niczego Sawyerowi) była niemniej zaskoczona przebiegiem sytuacji. - Czym sobie zasłuzyłem na takie zwierzenia, co?
Oboje zignorowali Forda, bo tak było najłatwiej. Cortez wzięła do ręki kawałek drewna i cisnęła nim w krzaki, natomiast Sayid skupił całą swoją uwagę w obrębie jej twarzy. Jeśli czegoś tam szukał, i tak zpewnością by tego nie znalazł. Gdy ich spojrzenia spotkały się, ona nawet nie drgnęła.
- Ja ci wierzę - powiedział nagle. Sawyer prychnął śmiechem, a Ana omal nie stoczyła się z przewalonego drzewa, na którym siedziała. - Też ICH słyszałem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/09/10, 1:46 pm    Temat postu:

Wow, super jak zwykle Very Happy Genialnie i bardzo szybko się czyta. Podobały mi się teksty Sawyera, zresztą jak zawsze, bo ten facet jest niezawodny Laughing No i akcja się rozwija Very Happy Ciekawie...
Oczywiście, czekam na więcej Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/09/16, 6:48 pm    Temat postu:

No, dodaje coś ;P I już ;]

8.


Wieczór był spokojny, ale Ana mogła przysiądz, że coś jest nie tak. Dzwiniejsze od ciszy było ignorowanie wszystkich dookoła
przez Sawyera. Nie przypuszczała, że kiedyś to powie, ale przyzwyczaiła się do tego, że gość zawsze tyle mówi, przesadnie parska śmiechem
i podkreśla każde słowo. Zdawała sobie sprawę, że szybko uzależniła się od tego człowieka. Może to niezbyt dobrze, pomyślała siedząc
przy ogniu w obozowisku.
Saydi rozgrzebywał piasek wokół ogniska. Nawet w takich momentach twarz Irakijczyka przybierała wyrazu nadzwyczaj kmiennego. Czasami
Ana miała wielką ochotę podbiec i popchnąć go, uświadamiając, że nie jest na pogrzebie i od uśmiechu korona nie spada. Tyle, że w rzeczywistości nie było z czego się śmiać.
- Powiesz Jackowi? - odezwała się wciąż patrząc na odwróconego Sayida, na jego ciemne ramiona w bezrękawniku.
- Nie, jeśli nie chcesz - Irakijczyk nawet na chwilę nie oderwał się od swojego zajęcia. - Kto, jak kto, ale on powinien wiedzieć - dodaje, zerkając na nią z ukosa.
Nie odpowiedziała. Sayid wyprostował się i oparł o drzewo. Zdążyła zauważyć, że robi tak zawsze, kiedy starła się nie zwracać na niego
uwagi.
Krótko po tym, zjawił się Jack. Jego wzrok przesuwał się z siedzącej na ziemi Any na przywartego do drzewa Sayida.
- Ktoś umarł? - zapytał w końcu, zdejmując plecak. Ściągnął spoconą koszulkę i zarzucił ją na ramię. Objął szyję obiema rękami i
przeciągnął się leniwie.
- Gdzie byłeś? - mruknął Sayid. Ana zmrużyła oczy, a Jack uniósł brwi. Wyglądał na lekko zbitego z trop, ale szybko odchrząknął i kucnął przy ogniu.
- Szwędałem się bez celu tu i tam. Sprawdzałem, czy w pobliżu nie ma żadnych dzików, ale najwyraźniej wybrały się gdzie indziej w poszukiwaniu pożywienia. Zabawne, nie daleko rozkopały cały grunt i beztrosko je wywiało. Zawsze mnie to zastanawiało i... Sayid, co jest?
Oboje spojrzeli na niego, każde w inny sposób. Cortez nigdy nie widziała Sayida tak przerażonego. Wyglądał, jakby oberwał w twarz
w najmniej spodziewanym momencie. Otworzył usta żeby coś powiedzieć i Ana odwróciła się orientacyjnie. Coś ciężkiego powaliło ją na ziemię. Przetoczyła się na bok, prawie wpadając w dogaszający ogień. Usłyszała jęk Jacka i zduszone przekleństwa Sayida. Któryś z nich podniósł ją na nogi i pociągnął za sobą w głąb dżungli.



Było ciemno. Zdawałoby się, że słońce zaszło całe wieki temu. Szli po omacku - w tych regionach las był tak gęsty, że Ana z ledwością
rozpoznawała czubki swoich butów. Cały czas kurczowo trzymała się mężczyzny, który ściskał jej dłoń. Nigdy nie przypuszczała, że
gdziekolwiek może być tak ciemno. I zimno. Wiało od zachodu ze strony, w którą szli. Prychnęła, bo ktoś z tyłu deptał jej pięty.
- Mogę wiedzieć, kto trzyma mnie za rękę? - zapytała, chociaż nie widziała w tym większego znaczenia.
- Zgadnij - Sayid zawadził ramieniem o drzewo i jęknął pod nosem.
- W takim razie... Jack, idź normalnie! - warknęła groźnie. Zerknęła w tył, ale mimo ciemności, do której zdążyli przywknąć, stwierdziła, że mężczyzna idący z tyłu nie przypomina Jacka i z pewnością Jackiem nie był. Z Any uleciało całe powietrze i nim zdążyła zareagować, Sayid szarpnął nią i krzyknął coś niewyraźnie.
Rzucili się pędem przed siebie. Minęli kilka bambusowych drzew i skręcili nieco w lewo. Ana zahaczyła o gałąź i spędzili dobrą chwilę na rozplątaniu z liści jej włosów. Raz po raz, albo ona, albo on potykali się o nierówności wystające z ziemi. Ana syczała przy tym stłumionym głosem, Sayid milczał. Ona zgubiła przywiązaną w pasie, ulubioną bluzę, on nie pozwolił jej po nią wrócić. Idąc, miała przed sobą jego plecy i w myślach mordowała go wzrokiem. Irakijczyk odwrócił się tak gwałtownie, że dziewczyna wzdrygnęła się i odskoczyła do tyłu, niefortunnie lądując w krzakach.
- Po Jacka też nie wrócisz? - spytała drażniącym głosem. Prychnęła lekceważąco, kiedy wyciągnął w jej stronę dłoń. Odepchnęła
ją na bok i o własnych siłach, z niewielkim trudem udało jej się powstać na nogi. Otrzepała się i skrzyżowała ramiona na piersi, przybierając pozę gotową do ataku. - Idę po bluzę - oświadczyła stanowczo. - Zsunęła mi się, jak wpadliśmy w rów. Musi gdzieś tam być.
- Nigdzie nie idziesz.
- Więc wracam po Jacka.
Sayid pokiwał głową. Ana była zdolna wybaczyć mu bluzę (tę z australijskim logiem, o kilka rozmiarów za dużą), ale po Jacka musiała
wrócić. On naprawdę zamierzał go zostawić? Wiedzieli już, że na wyspie nie są sami, ale dlaczego mają uciekać? Gdzie mają się ukryć w tej rozciągniętej na kilkaset kilometrów dżungli? Tok myślenia Sayida (chowanie się za byle chaszczami) bardziej pasował do Sawyera, niż do walczącego na froncie Irakijczyka.
Boże, stoi w ciemnej dżungli ledwo widząc na oczy, bez Jacka, a na przeciwko ma zimną twarz Sayida, ale wciąż myśli o posranym dupku,
jakim jest Sawyer. To nienormalne. Coraz częściej łapała się na tym, że wszystko i wszystkich próbuję porównywać właśnie do niego. Pewnie dlatego, że wady Jamesa Forda, chcąc nie chcąc, można było policzyć na palacach.
- Musimy wrócić - Cortez zrobiła zwrot w tył, ale Irakijczyk złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. Chwilę się szamotali, aż Sayid zwolnił uścisk i Ana rozluźniła się, napięcie znikło. Spojrzała mu w oczy; nawet przez panujący mrok widziała jego czarne źrenice, zwiększające się razem ze zmniejszaniem odległości między nimi.
- Źrenice są bardzo ważne w komunikacji pozawerbalnej - poinformowała go, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów.
- Wiem - zgodził się Sayid. Chyba nawet nie zwrócił uwagi, jak głupio brzmiało wypowiedziane przez nią zdanie.
Ana przestąpiła z nogi na nogę, szłysząc kroki, zmierzające w ich stronę. Kucnęła, pociągając Sayida za dół koszulki. Irakijczyk miał na sobie biały bezrękawnik, nawet z daleka musiał się rzucać w oczy. Kroki były mocne i intensywniejsze.
- Zdejmuj - powiedziała, a Sayid przechylił głowę na bok, żeby ją lepiej widzieć.
- Co? - wyszpetał cicho, przez zaciśnięte zęby.
- Cholera, zdejmuj tę koszlulkę. Widać cię stąd, do końca tych zarośli.
Sayid zamrugał niepewnie, ale posłusznie pozbył się z ciała bezrękawnika i teraz trzymał go pod pachą, nasłuchając. Ana znów widziała jego plecy w całej okazałości. Mogła dokładnie się im przyglądać, nie zważając na panującą ciemność. Tylko ślepy nie zauważyłby czekoladowych pleców, mając je pod smamym nosem.
Kroki stały się donośniejsze, były blisko. Sayid odchylił się do tyłu, opierając rękę na kolanie Any. Ona straciła równowagę i praktycznie na sobie leżeli.
Światło latarki uderzyło ich po oczach.
- No hej - usłyszeli znajomy głos. Irakijczyk wciąż leżał gdzieś między jej nogami, z koszulką pod pachą. Wyglądało to nie tyle podejrzanie, co śmiesznie i niedorzecznie.
- Jezu, Sawyer - bąknęła Ana, starając się wydostać spod ciężaru Sayida. Strumień światła z latarki sprawiał, że nareszcie mogli cokolwiek zobaczyć. - Co ty tu robisz?
- Autobus mi uciekł - Sawyer przyłożył latarkę do brody, która oświetliła jego twarz. - Coś mnie ominęło?
Z pewnością zaintrygowała go brązowa ręka na biodrze Any. Czując wzrok Sawyera, Sayid szybko cofnął dłoń i w tym samym tempie podniósł się na nogi. Wyciągnął rękę do jeszcze leżącej na ziemi dziewczyny, ale i teraz Ana zignorowała ją i podparła się na łokciach, stając na nogi o własnych siłach.
- Ktoś nas gonił - powiedziała zwyczajnie, by nie zabrzmiało to, jak tłumaczenie.
- Zgubliśmy Jacka - dopowiedział Sayid. Wcisnął podkoszulek przez głowę i wyprostował się.
- Opowiadacie mi jakieś bzdury z kiepskiego horroru - prychnął Sawyer. Nie miał zywczaju wierzyć w takie historie. - Za dużo naoglądaliście się filmów DVD w tej pieprzonej dżungli.
Ana Lucia zdążyła przyzwyczaić się do tego, że robił jej na przekór. Sprzeczał się, pyskował, stawiał na swoim. Bo tak, a nie inaczej.
Argumenty w takich chwilach były mało ważne, bo gdy Sawyer stawia opór, Ana staje w pozycji gotowej do walki by udowodnić, że to ona ma więcej testosteronu. I tak cała zabawa kończy się na docinkach i czasami mało przyjemnych obelgach. O tak, trafiła kosa na kamień.
- Bez Jacka nigdzie nie idę - Ana tupnęła nogą, niczym mała dziewczynka, której mama nie chce kupić lizaka.
- Pewnie czeka już w obozie - sprostował Sayid.
- A jeśli nie?
- Wtedy go poszukamy.
- A jeśli coś mu się stało? - przygryzła dolną wargę. - Nie, Sayid - wypuściła powietrze z ust. - Wracam.
Puściła się biegiem przez zarośla tak szybko, że ani Irakijczyk, ani Sawyer nie zdążyli jej w tym przeszkodzić. Teraz jedynym jej
celem było znalezienie Jacka. Jeżeli ma kłopoty, musiała mu pomóc. Może tamci go złapali i naprawdę coś mu się stało? To nie były żarty. Sayid powinien zrozumieć powagę sytuacji, ale nie bardzo tym się przejął. Z tym, że Jack mógłby siedzieć bezpiecznie w obozie, teoretycznie miał rację. Dla niej coś tu nie grało. Jack próbowałby ich znaleźć, taki był.
Złapali go, przemknęło jej przez myśl, nim ugryzła się w język.
Biegła szybciej i szybciej, dziękując w duchu, że powoli się przejaśnia. Na opuchniętym niebie gniły nisko zawieszone chmury. Chwila nieuwagi wystraczyła, żeby ktoś złapał ją od tyłu za ramiona i wciągnął między drzewa. Nawet nie zdążyła wydać z siebie zduszonego, płytkiego krzyku.




- Jack! - zawołała Ana Lucia, patrząc na niego mieszanką roześmianego i oburzonego wzroku. Należały mu się dwa porządne kopniaki: jeden za to, że pozwolił martwić się jej o siebie; drugi za nastraszenie ją w niedozwolony sposób. I jeszcze trzeci, bonusowy, dla samej zasady. Nie wiedziała, czy ma go uściskać, czy ochrzanić.
- Pokażę ci coś - zrobił kilka kroków w stronę kamiennego bloku i ruchem ręki odgarnął gałęzie. Ich oczom ukazały się wbudowane, metalowe drzwi z wielką klamką. Ana zamrugała sprawdzajc, czy aby na pewno oczy pod wpływem gasnącej nocy, nie płatają jej figli.
- Dobre, nie? - zapytał najzwyczajniej w świecie, jakby mówił o lunchu. Otworzył drzwi i uchylił się na bok, pozwalając wejść jej pierwszej. Zawahała się. Chciała najpierw zbadać teren, ale Jack wepchnął ją do środka.
Korytarz był długi na kilka metrów. Po prawej stronie był cztery, a po lewej trzy pary drzwi. Na końcu korytarz łączył się z pomieszczeniem głównym. Jack wyprzedził ją i rzucił się na skórzaną kanapę.
- Powiedz mi - zaczęła Ana, opierając się plecami o blat stołu. - Skąd wzięło się to wszystko - tu wykonała okrężny ruch ręki, która najpierw zatrzymała się na stojącej w rogu lampie, a potem na gramofonie i półce z książkami.
- Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami, podkładając sobie pod głowę drugą poduszkę - Ale pracuję nad tym.
Wychyliła się za stół i znalazła na wierzchu paczkę słonych paluszków. Po otwarciu jej, schrupała kilka i nie dowierzając, parsknęła śmiechem. Jack spojrzał na nią znad okładki płyty.
- Wybacz - uniosła zaciśniętą na paczce dłoń w górę, w przepraszającym geście. - To, że siedzę z tobą w tym czymś jest zwyczajnie śmieszne.
Shepard zwlekł się z kanapy i zniknął za sąsiednimi drzwiami. Wrócił z zafoliowanym szczelnie pieczywem i żółtym serem.
- W tym czymś jest prysznic, komputer i spiżarnia - skubiąc bułkę, obserwował Anę, która wyglądała na nieprzejętą. W rzeczywistości tak się czuła. Co jej po prysznicu skoro nie wie, jak znalazł się w samym środku dżungli? No, ale zawsze to jakaś odmiana.
Popatrzyła nia niego trochę niepewnie. Jadł powoli i milczał. Małymi łykami pił z butelki mrożoną herbatę taką, co reklamują w telewizji prawie na każdym kanale.
- Dobrze, że nic ci nie jest - Ana wzdrygnęła się na dźwięk wypowiedzianych przez niego słów. - Chyba nie jest tajemnicą, że ktoś oprócz nas zwiedza tę okolicę...
- Myślisz, że Oni wiedzą o tym bunkrze?
- Podejrzewam, że tak - usiadł, prostując nogi. - Na razie jest czysto, ale jak przyjdą, będziemy gotowi - zerknął w stronę wbudowanych w korytarzu drzwi. - Mamy cały magazyn z bronią. Tak czy siak, poradzimy sobie. Kawy? - spytał, zręcznie
odskakując od tematu. Właściwie nie wiedziała dlaczego.
- Chętnie - uśmiechnęła się. Nie marzyła o niczym innym, odkąd z pozostałą dziewiątką wylądowała na plaży.
Jack zaczął miotać się po kuchni między szafkami, a kuchnką gazową. Wyciągnął na wierzch pczkę sypanej kawy, dwa czyste kubki i łyżczki. Usłyszawszy dźwięk otwieranych drzwi, Ana odruchowo chwyciła za pasek, gdzie chowała nóż.
- W porządku - uspokoił ją szybko. - To Sayid.
- Sayid? - zdzwiła się. - Chcesz mi powiedzieć, że wszyscy wiedzieli, oprócz mnie?
- Nie wszyscy. Tylko ja, on i Sawyer.
- Sawyer - Ana skrzywiła się z przekąsem. - Jasne.
Nagle wszystko stało się logiczne i zrozumiałe. Sayid nie chciał szukać Jacka, bo wiedział, że nic mu nie jest. Ba! Mogła przysiądz, że widziała w jego oczach znajomą pewność. Jack uśmiechał się, kiedy nalewał do kubków wrzątek. W powietrzu czuć było unoszący się zapach parzonej kawy. Do pomieszczenia wszedł Irakijczyk z rękami założonymi na klatce piersiowej i Sawyer, chowający swoje ręce w kieszeniach dżinsów.
- Lucy, wyjmij łaskawie jeszcze jeden kubeczek - rzucił od progu.
- Nie odzywaj się do mnie - burknęła pod nosem. - Wiedziałeś i nic nie powiedziałeś. I ty też - zmierzyła Sayida wzrokiem, jakby ukrywała
w nich lasery. Zdrajca. I Sayid i Blondi. Obaj.
Jack przerwał rutynową sprzeczkę Any z Sawyerem, podając im kubki z czarną cieczą (Chryste, wygląda jak smoła - wtrącenie swoich trzech groszy stało sie Sawyerową koniecznością).
Siedzieli w bunkrze, przy stole, popijając kawę z kubeczków ze zwierzaczkami (Ana miała króliczka, a Sawyer prosiaka w różowym swtereku), jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Może to i dobrze, pomyślała i umoczyła usta w gorącym napoju.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Scully dnia 06/11/01, 8:46 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/09/17, 4:47 pm    Temat postu:

Łaaaałłł, super jak zawsze Very Happy

Dobra była akcja z Aną i Sayidem Laughing Podobała mi się Wink

No i Sawyer jak zwykle niezawodny Very Happy

I Jack nawet taki fajniejszy w Twoim ficku... ;]

No i dobrze, że znaleźli bunkier ;P

Naprawdę super i czekam na więcej Very HappyVery HappyVery Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/09/20, 11:07 am    Temat postu:

Kolejna część, może się spodoba. no Wink

9.


- Ja śpię na górzę - wtrącił Sawyer, wdrapując się na piętrowe łóżko. Ana złapała go za koszulkę i wskazała na siebie.
- JA śpię na górzę - szybko ściągnęła go z drabinki.
Jack obserwował ich oparty o fotel. Ledwo powstrzymał się od chichotu, kiedy dziewczyna chwyciła Sawyera pod ramiona, usiłując przewrócić go na podłoge. Usłyszał za sobą ponurę "zajmę się tym". Minąwszy go, Sayid w podskoku wylądował na górnej części łóżka. Wyciągnął się na nim wygodnie i podłożył ręcę pod głowę. Odgranął opadające na oczy czarne loki i wychylił się. Ana dosłownie dusiła go wzrokiem, nie dało się tego nie zauważyć. Sawyer podniósł się z podłogi, otrzepał spodnie i spojrzał
na Irakijczyka spode łba, wkładając dłonie do kieszeni ("Popaprany Abdul") Tak też można, Jack uśmiechnął się pod nosem i powrócił do przeglądania biblioteczki.



Obudziła go muzyka. Z gramofonu na cały głos dudniło "Raindrops keep falling on my head". Kilka osób krzątało się po kuchni i bez wyczucia stukało naczyniami. Nakrył głowę poduszką, ale uleciało z niego całe powietrze, kiedy ktoś podkręcił głośność.
- Wstawaj, koleś! - zawołał Hurley, strając się przekrzyczeć B. J Thomasa. Jack, pozbawiony resztki zapału, usiadł na rogrzebanym łóżku i przygładził ręką pomięte prześcieradło. Przez pokój przebiegła owinięta w ręcznik Kate. Otworzyła drzwi do łazienki i zderzyła się, z także szczelnie okrytą ręcznikiem, Aną. Obie miały miny, jakby wpadły pod czołg, a Jack w takich momentach zaznaczał, że ręczniki zdecydowanie powinny być zabronione.
Spojrzały na siebie sucho i każda powędrowała w swoją stronę - Kate wpadła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi, natomiast Ana usiadła w fotelu na przeciwko Jacka. Jedną nogę zarzuciła na podłokietnik, drugą podwinęła pod siebie nadal uważając, żeby przypadkowo nie odsłonić niepotrzebnego skrawka ciała.
- Prysznic, to najlepsza rzecz, jaka nam się tutaj trafiła - oznajmiła, odgarniając kosmyk włosów za ucho.
- Też tak uważam - starał się patrzeć w obręb jej twarzy, co w takiej sytuacji wcale nie było łatwe. - No i spiżarnia. Masło orzechowe,
miód, krakersy i chińskie zupki z makaronem - świderkami.
- I kawa - dorzuciła Ana. - Kilka paczek czarnej, sypanej kawy.
- Chyba nie miała byś nic przeciwko zostania tu na zawsze? - Jack roześmiał się, szczerząc zęby.
- Może nie na zawsze, ale na jakiś czas, owszem. Wyżremy całe niezdrowe jedzenie, wychlipiemy kilka litrów kawy i sajonara, wracam na plażę.
- Która godzina?
Ana Lucia wychyliła się i zerknęła na monitor komputera. Niesworny ręcznik podwinął się, ukazując kawałek jej lewego biodra.
- Nie jestem pewna - zmarszczyła brwi, wracając do bezpiecznej pozycji, jaką było przewieszeni nogi przez podłokietnik. - Sayid majstrował coś w systemie i trochę się poprzestawiało. Trochę bardzo.
Wzruszył ramionami. Miesiąc żył bez zegarka, to i teraz czas wydawał mu się zbędny. Na wyspie ma się dużo czasu, zwłaszcza tego wolnego. Pomijając wędrówki wzdłuż plaży, można było na niej siedzieć i zatapiać nogi w ciepłym piasku (tylko wtedy, kiedy nie zaskakuje deszcz - wtedy piasek jest zimny, nieprzyjemny i... mokry). Ostatecznie, zapuszczając się w dżunglę, można było pomachać siekierą i narąbać drewna na opał. Jeżeli dopisze człowiekowi szczęście, spotka w głębi bambusowego lasu Tamtych. Wtedy może sobie z nimi pobiegać (grunt, to dobra kondycja), a potem uciec (albo i nie). Cała masa wyspowych rozrywek. Narzekanie na
brak wrażeń, to straszliwy grzech.
Hugo umieścił na stoliku, na przeciwko Any, tacę z parującymi półmiskami. Zagryzła górną wargę, intensywnie nad czymś myśląc,
poczym wstała i bez słowa zniknęła w sąsiednim pokoju. Za to Jack, bez zastanowienia, chwycił swoją łyżeczkę i zaczął pałaszować zupę. Smakowała, jak woda z makaronem, przyprawiona słodką papryką, i jak ciepłe danie, które śniło mu się po nocach.
Uśmiechnął się, pokazując kręcone kluseczki między zębami, kiedy Cortez, ubrana w obcisły, brązowy t - shirt i levisy, była już z powrotem. Przekręciła oczami i zajęła się swoim obiadopodobnym czymś. Nie mogło zabraknąć Sawyera, który najwyraźniej czuł się jak na wybiegu i z ręcznikiem zawiązanym na głowie paradował po całym bunkrze. Ana parsknęła śmiechem w swój półmisek, Jackowi makaron podszedł do gardła. Z trudem powstrzymał atak dławienia. Mało brakowało, a udusiłby się swoim, tak długo wyczekiwanym obiadem.
- Nigdy więcej tego nie rób - wychrypiał w stronę Sawyera, wożącego się między kuchennymi szafkami.
- Oj, Jacko - zdjął z głowy ręcznik i rzucił go na blat. - Nie myśl sobie, że pożałowałem ci tej obrzydliwej, wodnistej cieczy. Jak wy możecie to jeść? Wolałbym zapchać się pełnoziarnistymi batonikami i żelkami - misiami, niż tym czymś.
Mimo to, wziął swój półmisek i wepchał się na fotel obok Any. Ta rzuciła mu poirytowane spojrzenie i szybko zmieniła położenie, lądując na łóżku obok Jacka.
- Nikt nie będzie po tobie sprzątał, Sawyer - poinformowała go łaskawie Shannon, przechodząca z kuchni do pokoju obok, gdzie Sayid znalazł sobie zajęcie przy elektronice. Po drodze złapała błękitny ręcznik i cisnęła nim w Jamesa. Sawyer wystawił tylko język, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie (Pieprzony patyczak!) i wetknął łyżkę w makaron. Przez chwilę Ana i Jack, z tak samo przechylonymi głowami, obserwowali jak bawi się jedzeniem: unosił łyżkę w górę, potem cały półmisek, a następnie wydając z siebie dźwięki samolotu odrzutowego, wpychał sobie zupę do ust. Jack z bardzo niepewną miną zerknął na identycznie ogłupiałą Anę. Nie chciał nic mówić, ale wszystko wskazywało na to, że James Ford powinien się leczyć. A jednak, głupota ludzka i nieskończność
nie mają granic.


- Posiadamy coś takiego jak kombinerki? - spytała, nie przekraczając progu pokoju, gdzie Sayid rozłożył na części cały komputer.
Wziął do ręki zmarnowaną kartę graficzną i wrzucił przez ramię do leżącego z tyłu pudła.
- Posiadamy - odezwał się w końcu i nawet na nią nie patrząc, wskazał głową na biurko.
Ana, z rękami w kieszeniach i niemrawą miną, wkroczyła do pomieszczenia i w poszukiwaniu narzędzi, wywróciła szufladę do góry nogami. Czuła na swoich pleach politowany wzrok Sayida.
- Dobra, mam - poinformowała go. Kombinerki włóżyła tylenej kieszeni levisów i natychmiast pozbierała z podłogi zawartość biurka.
- Ana? - Sayid obrócił się na kręconym krześle o 360 stopni.
- Mówię, że już mam.
- Co ty chcesz tym robić?
- Naprawiać. Będę reperować, odnawiać... Chyba zwariuję, jak się czymś nie zajmę.
To Sayid był stworzony do takiej roboty. Dla niej, była to czarna magia. Niby co miała wiedzieć o przykręcaniu śrubek i wyginaniu gwoździ?
Przybyła po narzędzia z zamiarem dokręcenia stalowych drzwi w spiżarni, ale jednak czuła, że prędzej zostanie przez nie przywalona, niż cokolwiek uda jej się przy nich zrobić.
- Zajmę się tym - Sayid wstał i wystawił dłoń w celu odebrania kombinerek.
- Sayid...
- W porządku, zrobię to.
Sięgnął ręką w kierunku jej pleców, ale ona zrobiła krok w tył. Zamrugała, on także, przechylając głowę na bok i posyłając jej przy tym jeden ze swoich nie licznych uśmiechów.
- Chodzi o to, że sama chcę to zrobić - Cortez wzdrygnęła się, kiedy ponownie podjął próbę przechwycenia narzędzia. - Sama, przez duże S.
Bezpiecznie wycofała się na główny korytarz. Okrążając kuchnię, głównę pomieszczenie, gdzie Kate i Sawyer zajmowali kanapę, Jack fotel, a Locke czaił się przy półce z książkami, dotarła to spiżarni. W środku, otoczony masłem orzechowym, batonami - sękaczami i kilkoma paczkami
prażynek, siedział Hurley. Trochę się speszył, więc w mgnieniu oka pozbierał smakołyki wyniósł się do kuchni. Kiedy ją minęła, Ana wygięła
usta w słabym uśmiechu.
Wszystko zaplanowała: przysunęła stołek, odmierzyła odległość od drzwi, wielkość zawiasów i luz przy futrynie. Nie, to nie może być takie trudne. Stała na przeciwko drzwi i poczuła się cholernie bezradana. Nie pierwszy i nie ostatni raz, ale świadomość, że nie wie, z której strony się za to zabrać, strasznie ją irytowała. Nie każdy jest chodzącym ideałem, upomniała się w duchu. Pominęła Jacka, bohatera za dychę, chcącego dobra i zbawienia dla świata. Amen. Skreśliła też ze swojej listy Sawyera, który chociaż ideałem nie był, bez skrupołów za takiego się uważał. Poza nimi, ludzkich ideałów brak.
- Jeszcze kilka takich gwałtownych ruchów, a spadniesz.
Sayid oparł się o ścianę z rękami założonymi na klatce piersiowej. Uśmiechnął się pod nosem, chyba bardziej do siebie, niż do niej. Już chciała mu coś powiedzieć, ale straciła równowagę i w ostatniej chwili, skacząc z przewalającego się stołka, zawisła na drzwiach. Zamachała w powietrzu nogami, a Sayid roześmiał się. Z jeszcze większym rozkrokiem przywarł do ściany.
- No i jak tam jest?
- Wejdź, to się przekonasz - bąknęła, podciągając się na rękach. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zawiasy w futrynie luzują się z każdym ruchem coraz bardziej.
- Dzięki, postoję.
Ana Lucia, jedną ręką trzymając się drzwi, wyjęła z kieszeni kombinerki i zahaczyła nimi o poluzowaną śrubę. Skoro była już tu, na górze, to musiałą sobie poradzić, nie błaźniąc się przy Sayidzie. Przy kim, jak przy kim, ale przy Irakijczyku chciała pokazać, że jest twarda i wcale pomocy nie potrzebuje. Z łatwością podciągała się na drzwiach, wyrywając z futryny nie potrzebne gwoździe, a te, które nadawały się jeszcze do użytku, wbijała zaciśniętymi kombinerkami.
Zadziwiająca była wysokość drzwi - Ana miała prawię 170 centymetrów wzrostu, to do ziemi brakowało jej sporo, ponad stopę. Sayid obserwował ją z dołu, ze skupieniem na twarzy i podejrzane było, że nie wkroczył jeszcze do akcji. Zerknęła na niego przez ramię, a on uniósł zabawnie brwi.
- Całkiem nieźle sobie radzisz - powiedział, potakując głową.
- Znalazłam swoje powołanie - wysyczała. W ustach trzymała dwa gwoździe, a w kieszeni namacała jeszcze trzy. - Przyjemna i łatwa
ro-bo-ta... - drzwi zaskrzypiały, a Cortez wydała z siebie dźwięk, który można było zinterpretować jako pomruk niezadowolenia. Zaklęła pod nosem, wkładając między zęby kolejny gwóźdź, a pozostałe dwa z łomotem wcisnęła w spruchniałe drewno. Dokręcenie nawiasów, przy wbijaniu gwoździ kombinerkami (co za idiota wbija gwoździe kombinerkami?!), to zwykły pikuś.
Zmieniła rękę i odgarnęła kosmyk włosów za ucho. Trafiał ją szlag, gdy futryna chrobotała, zawiasy skrzypaiły, a drzwi kołysały się w jedną i drugą stronę.
- Pomóc? - odezwał się Sayid. Był tak cicho, że całkowicie o nim zapomniała.
- Wiesz co? - warknęła, odwracając się do niego. - Teraz, to możesz mnie w dupe pocałować. I to tylko wtedy, jak ci na to pozwolę.
Nawet nie zorientowała się, kiedy i jak drzwi runęły, razem z wiszącą na nich Aną. Całym ciężarem wylądowała na Sayidzie, który w porę zareagował, chwytając ją w pasie i ratując spod spadających na dół drzwi. Rozległ się taki huk, jakby conajmniej waliła się większa część bunkru. Zrobiło się zbiegowisko. Jack, lecąc na łeb na szyję, zjawił się najszybciej. Hugo, z paczką chipsów, i Charlie, przepychając się nawzajem w progu, próbowali bezskutecznie podnieść poszkodowanych. Locke bąknął coś
o niezłomnej inteligencji Any i zniknął w kuchni, a Walt, próbując, zobaczy, co się tak właściwie stało, przemknął między nogami Sawyera, żeby mieć najlepszy widok.
Ana zaklęła. Sayid też zaklął w swoim arabskim języku, a jego mina mówiła sama za siebie - nigdy więcej nie pozwoli Anie Lucii naprawiać czegokolwiek.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/09/20, 4:09 pm    Temat postu:

Jak zwykle, super, ale to oczywiste Wink
Podobał mi się Sawyer, rozwalający był, aż zaczęłam się śmiać Laughing
No i końcowa akcja z Aną i Sayidem wymiata Very Happy Czyżbyś szykowała coś między nimi? Jak dla mnie - jestem za Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/09/20, 5:27 pm    Temat postu:

Cruz napisał:
Czyżbyś szykowała coś między nimi? Jak dla mnie - jestem za Wink


Może, może... Wink Nie no, nie wiem, jak to się potoczy dalej. Pomyśllimy, zobaczymy Wink Ale mam wene ostatnio właśnie na tego ficka, więc dobrze mi się piszę i już ;]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/10/06, 9:53 pm    Temat postu:

Mały przypływ weny ;]


10.


- Wykładam - powiedział sympatyczny grubasek i rzucił karty na stół. Jack mruknął, Kate odchrząknęła - ich oczom ukazały się dwa asy i trzy króle. Poker nie był ulubioną grą Sheparda mimo, że oprócz nich grał jeszcze John, Sawyer i (o dziwo) Sayid, i wszyscy znajdowali się zdecydowanie wyżej na punktowej liście, niż on. Nie udało im się namówić do gry Any, miotającej się po korytarzu i zajmującej się własnymi sprawami we własnym świecie. Nawet w bunkrze, stawiała duże, pewne kroki, jakby za wszelką cenę chciała pokazać kto tu rządzi.
Sawyer, niczym anemik, rozdał karty i wydał z siebie przeciągły jęk, zaglądając przez ramię siedzącej obok Kate. Zaraz po tym dostał z łokcia w bok.
- Może jednak się przyłączysz? - rzucił Jack do stojącej w drzwiach Any, która z rękami podpartymi na biodrach obserwowała ich z większym, lub mniejszym zainteresowaniem.
Uniosła nieznacznie brwi.
- Och, tak bardzo chcesz, żebym skopała ci tyłek?
- Przypominam, że ostatnim razem to JA nie dałem ci żadnych szans.
- Dobra - Ana kiwnęła głową i usiadła na wolnym miejscu między Jackiem, a Sayidem. - Ale podwajamy stawkę.
- Mówicie o pieniądzach? - odezwała się Kate. Podwinęła rękawy białej koszuli i przyniosła wzrok z Any na Jacka. - Zachowujecie się jak pieprzeni materialiści.
- Nie gadaj tyle, Piegusku - Sawyer przewiesił rękę na jej szyji. - Mnie się forsa jak najbardziej przyda, nawet w dżungli. Rzucać na stół, co kto ma.
Obok rozdanych kart wylądowały baknoty różnej wartości, dużo więcej blaszanych monet i... miętowe gumy do rzucia.
Jedna brew Any powędrowała do góry, Locke uśmiechnął się w swój specyficzny sposób.
- O, moje - bąknął Hugo i ukrył gumy za pazuchą.
- Piegusku, jak to jest - zaczął Sawyer, a jego zmarszczone czoło wskazywało na to, że nad czymś główkuje. - Nie dbasz o majątek, a jednak nosisz characz w kieszeniach.
- Z przyzwyczajenia. Ciężko oduczyć się starych nawyków.
Każdy zajrzał w swoje karty. Jedni z niesmakiem, drudzy wręcz przeciwnie. Do tych ostatnich należał Shepard, który z satysfakcją
wpatrywał się w swoje trzy króle.
- Odpadam - Sayid połóżył swoje cztery dziesiątki na stół. Oparł plecy o poduszkę i ze skrzyżowanymi rękami czekał na rozwój gry.
- Widzę Ali, że zaszalałeś - roześmiał się Sawyer, szczelnie ukrywając karty przed nachalnie rozbieganym wzrokiem Kate. - To kto
jeszcze rezygnuj? Może Jacko?
- Może nie.
Obok Charlie wyszarpał kilka dźwięków na strunach gitary. Melodia do złudzenia przypominała jeden z kawałków Goo Goo Dollsów. Przynajmnie Jack tak to odebrał - początek wydał mu się nawet znajomy.
- Kto dobiera? - Hurley popatrzył na grupę przez szparę między kartami.
- Jacko.
- Nie śpij, Jack! - krzyknęła Ana, kopiąc go w łydkę. Odruchowo klepnął ją w ramię i zaczęli przepychać się na kanapie. W końcu doszło do tego, że Sayid musiał ich delikatnie roździelić, siadając w środku. Jack dobrał kartę.
- Nie dobieram i wykładam - oznajmił Sawyer. Położył na szklanym stole trzy asy i dwie damy.
- A niech cię szlag trafi - Ana i cała reszta wycelowali w niego swoimi kartami. Sawyer zasłonił się w obronnym geście i z typowo Sawyerowskim uśmiechem zgarnął wygraną pulę.


Ana Lucia wyszła z bunkru pierwszy raz od kilku dni. Nie, żeby nie mogła (czy ktoś w ogóle spróbowałby jej czegoś zabronić?), ale ostatnio bunkier wydawał się odpowiedniejszym miejscem robienia różnych rzeczy.
Przebiegła kawałek wzdłuż plaży, a jej stopy bezustannie zatapiały się w suchym od słońca piasku. Wsunęła wystającą sznurówkę w środek buta i rozejrzała się. Nigdy nie zwracała uwagi na piękno plaży w skrzącym blasku, na wschody czy zachody słońca, bo uparcie tkwiła w przekonaniu, że wyspa jest tylko przejściowym etapem w jej życiu. Tak, jak każde nowe miejsce, w którym lądowała mniej lub bardziej przypadkowo. Z upływem czasu i mijającymi tygodniam zrozumiała, że nikt nie przypłynie, nie przyleci. Nikt ich nie uratuje.
Więcej optymizmu, mawiał Jack, ale sam nie wierzył w motywujące słowa. Wypalał się. Nadrabiał miną, bo jakby to wyglądało, gdyby
zauważyli, że on - Jack Shepard nie stara się już o bycie tym najlepszym. Przyklejał uśmiech na twarz i znów wszystko było okej. Chociaż nie było.
Zerkała na fale, podmywające brzeg i na skały, te po lewo, prowadzące przez kamienie do wschodniej części dżungli. Ani ona, ani Jack, ani nawet Sayid nie bywali w tamtych miejsach. Teraz, mając już pewność, że na wyspie nie są sami, żadne z nich nie miało ochoty zapuszczać się w nieznane tereny. Jeśli któreś z nich miałoby zamiar iść właśnie tam, byłby to odważny krok. Albo objaw głupoty i nierozwagi. Czasami ktoś palnął, że idzie pozwiedzać dżunglę, ale nikt nie brał tego na poważnie. Nikt nie odważyłby się iść gdzieś dalej, sam. To tylko słowa. Słowa, słowa, słowa...
Ana usiadła pod drzewem, dającym cień. Gdyby zapytali ją, czego jej brak, odpowiedziałaby, że naprawdę, niczego. Przecież właściwie nie miała za czym tęsknić. Za pewne matka, czekająca w Los Angeles na jej powrót z Sydney, uznała ją za martwą. Córka tragicznie ginąca w katastrofie lotniczej. Jezu, co za banał. Kto by pomyślał, że przeżyje niefortunny lot? Co prawda, Ana słyszała o takich wypadkach z przeważnie ginącymi pasażerami, ale nie przypuszczała, że można z nich cało wyjść. Ba, że można wyjść z nich bez żadnego szwanku, jak akurat było w ich przypadku.
Uciekały dni, a ona i tak między tymi ludźmi czuła się obco. Z nimi było łatwiej, fakt. Był Jack. Jack, który na każdym kroku wbijał jej do głowy, że jest tutaj dla niej i zawsze może na niego liczyć. Anę zrażał jego wyrafinowany sposób bycia. Mężczyzna, chodzący ideał, perfekcyjny, niepowtrzalany, przy którym jej niedociągłości widać było jak na dłoni. Bo Jack walczył. Upadał i znów się podnosił ciągnąc za sobą reszte, choćby miał użyć do tego altyrerii, czy sprzętu robót drogowych. A przecież facet nie mógł być od niej lepszy, nawet jeśli chodzi o charakter, prawda? Jakby nie było, zawsze miała słabość do sukinsynów z nieciekawą przeszłością. Dobrym przykładem był Sawyer - niezły kowboj, do którego określenie sukinsyn, przez wielkie S, pasowało aż zanadto. Tu puścił oczko, tam się uśmiechnął, ukazując dołeczki w całej okazałości i myślał, że może mieć każdą. Myślał, ale nie miał. Przynajmniej na Anę takie sztuczki nie działały.
Wiedziała o Sawyerze nie wiele. O tym, że ojciec zabił jego matkę, a później popełnił samobójstwo dowiedziała się przypadkowo, w jakiejś
głupiej grze, w które mieli okazje pogrywać. Tłumaczyła sobie, że zgrywa twardziela po ciężkim dzieciństwie i trochę go rozumiała. Ona też zawsze była twarda. Starała się.
Sayid to zupełnie inna bajka, nie ta liga. Nie potrafiła, wciąż nie potrafiła go rozgryźć! Ale to przecież Sayid Jarrah. Nikt nie mówił za wiele o sobie, a tym bardziej on. Każdy zapominał i zaczynał od nowa, jeszcze raz.
- Hej, przeszkadzam? - Jack kucnął obok niej z paczką prażonej kukurydzy pod pachą.
- Taa, jak zawsze - uśmiechnęła się.
- Pogadamy?
Chciała mu powiedzieć, że przecież "gadają", ale wystarczająco szybko ugryzła się w język. Wzruszyła ramionami.
- Czemu nie.
- Potrzebujesz czegoś? Bo wiesz, jeśli tylko czegoś potrzebujesz, to...
- Jezu, daj spokój - przerwała mu, bezradnie podnosząc ręce do góry. - Niczego od ciebie nie chcę, Jack. Chyba, że załatwisz mi wypad do LA, to akurat na to się łapię.
Uśmiechnął się i wyciągnął w jej stronę paczką kukurydzy. Nabrała garść i zlustrowała go wzrokiem.
- Przypuśćmy, że kiedyś z tego wyjdziemy... Masz do kogo wrócić?
Jack milczał, wpatrując się w czubki swoich butów. Odwrócił się w jej stronę i przechylił głowę, żeby lepiej widzieć jej twarz.
- Nie wiem, może. A ty, wracasz do kogoś?
- Chyba tak - powiedziała niepewnym głosem. - Tak myślę.
- Danny?
- Co "Danny"? - Ana spojrzała na Jacka, jakby gość urwał się z choinki.
- Może tym razem wam się uda...
- Danny to frajer - skwitowała, ale bez przekonania. - Świetnie, pomówmy o naszych spieprzonych związkach! Mój eks, twoja była i paczka popcornu. Prawie jak kino.
- Nie wydaje ci się, że czasami dramatyzujesz? - Jack obserwował Sawyera i Kate, przepychających się blisko wody.
- Nie, nie wydaje mi się - bąknęła. - Ale jak z tego wyjdziemy, jego numeru telefonu na pewno nie chcę - skinęła głową w stronę Sawyera,
który właśnie wrzucił Kate do oceanu.



- Ale, Jack...
- Nie zgadzam się.
- Ale daj sobie wytłumaczyć...
- Nic mi nie trzeba tłumaczyć!
Jack, wchodząc do pomieszczenia, prychnął pogardliwie. Siedzący nad historyczną książką Locke, ani Sayid, który wymieniał żarówkę, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Nawet Kate, z jeszcze wilgotnymi spodniami, nie była zaskoczona widokiem Jacka i Any, kiedy przepychali się w drzwiach i prowadzili surową konwersację.
- Co jest? - Austen wyszła im na przeciw. Skrzyżowała ręcę na piersiach i uniosła lekko brwi. Jack zamrugał, a Ana minęła go, trącając ramieniem.
- Nic - odparł. Z zaciśniętymi pięściami wpatrywał się w plecy Cortez. - Chcecie wiedzieć, co wymyśliła nasza Ana Lucia?
Locke odłożył książkę na bok, Sayid zamarł z żarówką w dłoni. Dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu przeszywające na wylot spojrzenie. - Żebyśmy przestali ukrywać się w bunkrze i poszli na poszukiwanie Innych. No naprawdę, co za wyczucie - dodał z przekąsem.
- Powiem ci, że to niegłupi pomysł - odezwał się John. Wstał z kanapy, prostując nogi i ze stoickim spokojem, podczas gdy wszyscy zwrócili
na niego wyczekujący wzrok, odłożył książkę na puste miejsce w biblioteczce. Na półce książki leżały ułożone w systemie: pięć książek i
szklana butelka, pięć książek i... Z pewnością swoją rękę przyłożyła do tego Shannon. Dostawała szału, jeśli coś w bunkrze nie znajdowało
się na swoim miejscu.
- Tak? - Jack zmarszczył czoło. Całkowicie już nie wiedział czego się trzymać. I kogo.
- Ana ma rację - zaczął Locke. - To znaczy... Jeżeli nie pójdziemy po Innych, oni w końcu i tak przyjdą po nas.
Shepard uśmiechnął się pod nosem.
- Nie przyjdą. Mamy broń. Nie są durniami, sami nie nadstawią karku. John, cholera jasna, chyba nie chcesz ryzykować życia naszych
ludzi?
- Nie, ale może wreszcie zaczniesz nas słuchać i liczyć się z tym co mówimy?
Jego spokojny głos przyprawiał o dreszcze. Kiedy Jack kipiał w środku, Locke przemawiał najbardziej naturalnie z możliwych sposobów. Beztrosko i z typowym dla niego uśmiechem na twarzy.
- Zrozum, że nie jesteś TUTAJ sam, Jack - wtrąciła Cortez.
- Ana... - jęknął Jack, ale ona tylko trzasnęła drzwiami wyjściowymi tak głośno, że Kate aż podskoczyła, a Sayid w ostatnim momencie złapał szybującą w dół żarówkę.



Wybiegł za nią, bo co innego miał zrobić?
Deszcz nie padał, tylko kropił natarczywie, w powietrzu unosiło się rześkie powietrze. Za bardzo nie wiedział, gdzie jej szukać. Truchtem przebiegł zachodnią okolicę i skierował się na północ. Tylko nie rób niczego głupiego, Ana - wymruczał sam do siebie, z trudem poruszając się po mokrej ziemi. Chyba nie zamierzała zrobić niczego nieodpowiedniego... Dobra, czasami działała pod wpływem frustracji, ale to mijało, ten stan. Jack też tak miał. Jedyna wspólna cecha jego i Any, jak i większości ludzi - przypływ emocji. Nic innego ich nie łączyło.
Stała oparta o drzewo z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Głowę spuściła nisko, wpatrując się w nieistniejący punkt. Jack, na którym nie było suchej nitki, podszedł do niej i w podobnej pozycji przywarł do drzewa. Milczeli.
- Masz mi coś do powiedzenia? - odezwał się pierwszy.
- Oprócz tego, że jesteś egoistyczną świnią, to nie - syknęła przez zaciśnięte zęby. Zerknął na nią zza drzewa, wyczekując kolejnych obelg. - Jesteś głupim, zwichrowanym samcem, który myśli tylko o sobie i słucha tylko siebie! Cała reszta nie istnieje.
Auu. Zabolało.
- Wyznania miłości to ja się nie spodziewałem - powiedział po chwili, nadal trochę oszołomiony. - Ale aż tak?
- Debil.
- Ana? - Jack zagryzł wargi i spojrzał na nią spodełba. Ociekała wodą i drżała z zimna. - Ty wiesz, że liczę się z twoim zdaniem? Wiesz, prawda? Zawsze pytam o czym myślisz, jak się czujesz i co chcesz dzisiaj robić na tej pieprzonej wyspie, więc nie mów mi proszę, że nie liczę się z twoim zdaniem!
Nie odezwała się nawet słowem. Stała w takiej samej pozycji, z identycznie przechyloną głową. Może tylko kąciki jej ust wygięły się
w scpetycznym uśmiechu. Shepard zaklął w myśli, nienawidził krępującej ciszy. Wiedział, że Ana robiła to specjalnie, po prostu wiedział.
- Na litość boską, powiedz coś! - zawołał, przekrzykując uderzające o konary drzew krople deszczu.
- Lubię sypaną kawę - poinformowała go. - I zdecydowanie bardziej wolę góry, niż morze.
Jack mimowolnie parsknął śmiechem. No przecież to była Ana. Nie wiedział dlaczego, ale miał dziwne przeczucie, że nie lubi się na niego gniewać, choćby nie miał racji. I choćby ona jej nie miała.



Ugniótł twardego jaśka pod głową i przekręcił się na drugi bok. Za nic nie mógł zasnąć. Leżał przez chwilę nieruchomo, obserwując cienie światła, przechadzające się po suficie. Tylko sen nie przychodził. Po kilkuminutowym naciąganiu na głowę poduszki wstał i wziął ze stolika przy łóżku pusty kubek z zieloną żabą. Po omacku znalazł drogę przez ciemny korytarz.
Najciszej jak mógł, by nikogo nie zbudzić, zapalił lampkę. Prawie przewrócił się, widząc Anę siedzącą na krześle z opartymi o blat stołu łokciami.
- Teraz będziesz po nocach ludzi straszyć? - bąknął i położył kubek obok jej rąk. Przekręciła oczami, ale obdarowała go słabym uśmiechem.
Wstała, kryjąc ręce w kieszeniach rozciągniętych spodni dresowych. Wzruszyła lekko ramionami. Przez chwilę panowała cisza, kiedy on beznamiętnie patrzył na kubkową żabę.
- No to... dobranoc - powiedziała niepokojąco sztywno, nawet jak na nią. - I miłych snów.
- Dobranoc - odparował automatycznie widząc, jak dziewczyna kieruje się w stronę korytarza. - Ana? - powiedział cicho, a ona odwróciła się natychmiast. - Nie masz ochoty na... na kawę?
Przekręciła w charakterystyczny sposób oczami.
- Jack, jest chyba druga w nocy - uświadomiła go. - Ale herbaty bym się napiła. Albo czerwonego wina.
- Trzeba je najpierw kupić - roześmiał się ze śpiżarni, gdzie zawzięcie czegoś szukał. Przecież musiało gdzieś być... Jeszcze wczoraj je tu
widział, właśnie tu. Uśmiechnął się do siebie wrócił do kuchni z dwoma puszkami. - Piwa?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/10/08, 12:47 am    Temat postu:

Długa ta część Ci wyszła Wink

Ale przeczytałam i bardzo mi się podoba Very Happy Świetne jak zawsze.

Najbardziej podobały mi się myśli Any jak była na plaży i słowa Locke`a:

scully napisał:
- Nie, ale może wreszcie zaczniesz nas słuchać i liczyć się z tym co mówimy?
Jego spokojny głos przyprawiał o dreszcze. Kiedy Jack kipiał w środku, Locke przemawiał najbardziej naturalnie z możliwych sposobów. Beztrosko i z typowym dla niego uśmiechem na twarzy.
- Zrozum, że nie jesteś TUTAJ sam, Jack - wtrąciła Cortez.
- Ana... - jęknął Jack, ale ona tylko trzasnęła drzwiami wyjściowymi tak głośno, że Kate aż podskoczyła, a Sayid w ostatnim momencie złapał szybującą w dół żarówkę.


Ach, no i jeszcze słowa Jacka do Any były genialne przez duże G!

scully napisał:
- Ana? - Jack zagryzł wargi i spojrzał na nią spodełba. Ociekała wodą i drżała z zimna. - Ty wiesz, że liczę się z twoim zdaniem? Wiesz, prawda? Zawsze pytam o czym myślisz, jak się czujesz i co chcesz dzisiaj robić na tej pieprzonej wyspie, więc nie mów mi proszę, że nie liczę się z twoim zdaniem!


Słodko Wink Oni tworzą jednak świetną parę Very Happy

Naprawdę świetne i czekam na więcej! Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/10/29, 10:15 pm    Temat postu:

Puuuf, wydzieragałam coś. Niemrawo, ale taka wena.


11.

Jack był już trochę dziabnięty, kiedy ona beztrosko piła dwunaste piwo. Podziwiał ją, że w ogóle utrzymuje się na nogach. Sam zastrzegł się, że nawet nie będzie próbował wstawać z wygodnej kanapy. Wysiadł po ósmym boskim napoju i po przygodzie z ojcem alkoholikiem miał gdzieś wszystkie trunki. Z pokorą opróżnił kolejne dwie puszki wręczone przez Anę. A potem dwie i jeszcze jedną. Dobrze wiedział, że jeszcze góra trzy, a zwyczajnie się porzyga.
- Za zdrowie mamy, Jack - Ana uśmiechnęła się, rzucając mu następne piwo, ale źle wymierzyła odległość i puszka trafiła go w samo czoło.
- Au - bąknął tylko, bo nie miał siły wydusić z siebie innego odgłosu.
- Wybacz, stary - wróciła do budowania piramidy z pustych puszek. U podstawy siedem, a im wyżej, tym mniej.
- Nierówno...
- Co ci znowu nierówno?
- Ustawiasz nierówno - Jack przysunął się bliżej i poprawił wszytsko tak niefortunnie, że piramida z ponad trzydziestu puszek runęła na podłogę. Oboje zrobili speszone miny, wymieniając rozpite spojrzenia. Było mu obojętne, czy hałasem postawili na baczność cały bunkier. Było mu po prostu wszystko jedno, jak to zazwyczaj u wstawionych ludzi bywa.
- To było piękne, naprawdę - klepnęła go w ramię. - Posprzątajmy to jakoś, bo... - ziewnęła głośno. - Bo rano dostaniemy dostojny opieprz.
Zgarnianie wszystkich puszek w ustrojne miejsce i doprowadzenie kuchni do w miarę normalnego stanu zajęło im sporo czasu. Wreszcie kiedy skończyli, jakoś tak wyszło, że Jack pochylił się nad Aną. Jej też musiało jakoś tak wyjść, bo obdarzyła jego usta przelotnym, jednorazowym buziakiem i odwracając się rzuciła przez ramię:
- To na razie, Jack.
I nie trafiając w szeroki na kilka metrów otwór w ścianie, zderzyła się czołowo z futryną.




Od samego rana ktoś krzątał się pokuchni i nie dawał mu spać. Przez zmrużone powieki widział Sawyera, który grzebał w szafce, a Charlie uparcie szukał jakieś płyty przy gramofonie. Ze znajdujących się osób w kuchni, jedynie Sayid okazał trochę współczucia i w zupełnej ciszy czytał książkę. W nocy nawet podrzucił im koc. Jemu i Anie Lucii, która spała na drugim końcu kanapy i tuliła do piersi dwie puszki po piwie. Zastanawiał się, jak to możliwe, że leżąc człowiek może zajmować tak mało miejsca. Czarny kosmyk włosów opadł jej na oczy, przysłaniając siniaka, którego nabawiła się zeszłego wieczoru. W środku nocy ściągnęła z Jacka cały koc i szczelnie się w niego owinęła. Wolał nie ryzykować i nie zabrał jej
nawet skrawka nakrycia. Jeszcze by oberwał.
Jack rozprostował nogi, siadając na kanapie. Sięgnął po stojącą na podłodze piwo, ciepłe i niedobre, i wypił kilka łyków. W głowie mu huczało.
- Przeleciałeś ją? - odezwał się Sawyer znad paczki firmowych chrupków Dharmy. Jackowi piwo, którym gasił pragnienie, podeszło do gardła. Prychnął pogardliwie.
- Musiałbym być tobą, Sawyer - rzucił szybko, odstawiając puszkę na stolik.
- Seks niejdeno ma imię...
- Zawriowałeś? - syknął Jack i spojrzał ukardkiem na nakrytą kocem Anę, jakby bał się, że cały czas podsłuchuje ich rozmowę. - Prosisz się o kłopoty.
- Doktorku, wyluzuj - Sawyer skonsumował kilka chrupek. - Ona śpi jak zabita - kiwnął głowę w stronę Cortez.
Racja. Gdyby nie koc, unoszący się pod wpływem płytkiego oddechu, wszystko wskazywało na to, że Ana Lucia wyzionęła ducha.
- Więc jak? - kontynował Sawyer, nie dając za wygraną. - Bzyknąłeś ją, hę?
- Nie - sprostował Jack. - Nie bzyknąłem jej. Nie mam zamiaru jej bzykać.
- To ja nie wiem, co z ciebie za facet... Nie wykorzystać takiej okazji, porażka na całej linii.
- Taa, na twoim tle wypadam kiepsko.
Sawyer uśmiechnął się pod nosem z nieco przewrotną satysfakcją.
Chociaż to Jack zawsze był gdzieś z przodu, zawsze o krok dalej i zawsze o stopień wyżej. Wśród garstki osób na wyspie, stanowił centrum. Wciągał ich w wir wydarzeń, nigdy nie zatrzymał się, nie przystanął, nie potknął. Biegł wciąż dalej i dalej, i tylko czasem rzucał przez ramię
kontrolne spojrzenie. Czy nie upadli, nie potłukli się, czy mogą biec dalej?
Więc biegł, a kiedy odwracał się w ich stronę, oni zbierali się na nogi, żeby iść dalej. Iść. Nigdy biec.
- Jeszcze słowo, a wytarzam ci łeb w tych chrupkach - oznajmił poważnie.
Sayid, który siedział do nich tyłem, opierając plecy o podłokietnik fotela, parsknął pod nosem. Znurzony książką, odłożył ją na półkę i zniknął w pomieszczeniu obok. Druga paczka chrupek wylądowała w łapach Sawyera. Otworzył ją i spekulatnie ruszył do wyjścia.
- Idziesz, Jacko? - zapytał, a kiedy mężczyzna pokręcił głową, uniósł dwa palce do czoła w bardziej żartobliwym geście i wyszedł z bunkra.
Jack zebrał ze stołu kubki i wstawił je do zlewu. Zaparzył kawę - czarną, mocną, wcześniej wypijając pół butelki zimnej wody.
Nie wiele pamiętał z nocy. Posłusznie opróżniał kolejne puszki, jedna po drugiej. Później, gdy Ana zrezygnowała ze spania po walce ze ścianą, robił to ostentacyjnie i automatycznie. I co? Nadal było mu smutno i źle, bo za każdą chwilą uczucie nieświadomości mijało. Przynajmniej przez chwilę mógł być ślepy, głuchy i obojętny, trwając tak, by najmniej dotkliwie czuć na języku ostry smak swoich decyzji, swoich pragnień i swoich myśli. Zmęczył się tym wszystkim. Bo i tak w końcu kiedyś znajdzie się ktoś, kto powie, że robi źle.
Teraz czuł jedynie w ustach gorzki posmak wczorajszego napoju.



Za długo spała. Jej mózg przestał mieć pomysły na sny i mogła jedynie wpatrywać się w niski kuchenny sufit. Kiedy w głośnikach
zawyła Gloria Estefan, prawie spadła z łóżka. To chyba był jeden z takich dni, w których miała wrażenie, że wszyscy poza nią wyśmienicie się bawią. Albo była patologicznie zazdrosna, albo była niemoralnie zawistna i straciła własne poczucie wartości.
- Kawa - Jack usiadł w fotelu na przeciwko. - Młotek czy samochód?
- Co? - uniosła brwi, kompletnie zbita z tropu. Powinien uważać, bo w takich dniach jak dziś, mogła rozsypać człowieka na kawałeczki, które zbiera się całą kolejną noc.
- Kubek. Jest z czerwonym samochodem - uniósł żółty kubek w górę. Z boku miał niewielkie logo Dharmy. - I zielony z fioletowym młotkiem.
Ana przewróciła oczami.
- Żadna różnica - wyciągnęła rękę w stronę pierwszego z brzegu kubka.
- Jak żadna różnica, to dlaczego bierzesz ten żółty?
- To tylko kubek.
- Nie pomyślałaś, że mogę lubić żółty kolor i czerwone auta?
- Jack!
Wziął łyk z drugiego kubka. Był tak oczojebny, że Ana nie mogła powstrzymać się od zmrużenia oczu.
- Wiesz - zaczął i wbił się w oparcie skórzanego fotela. - Myślałem o tej wyprawie...
Ana odarnęła z oczu ciemny kosmyk. Nachyliła się, trzymając kubek z ciepłym napojem w dłoniach. Nieprzytomna i niewsypana, nagle powróciła do trzeźwego toku myślenia.
- Mów dalej - zachęciła go kiwnięciem głowy.
- Nie wnioskuj, że od razu się zgodziłem - uprzedził ją szybko. - Po prostu pod rozważam taką możliwość i...
Dziewczyna kopnęła go w łydkę.
- Ana! - jego głos przypominał nieco wystrzał z pistoletu. - A nie nauczyła mamusia, że mówiącemu się nie przerywa?
W stronę Jacka poszybowała pusta puszka po piwie, którą złapał odruchowo tuż przed twarzą.
- Chcesz mnie zabić? - zapytał stosunkowo uprzejmie.
- Rozważam taką możliwość.
- Zgrywasz się?
- Tylko trochę - ukoiła pragnienie kilkoma dużymi łykami kawy. - Dobra, mów co z tymi rozważaniami i możliwościami.
- Na temat uśmioercania mojej osoby?
- Zaraz zrobię ci krzywdę, słowo daję, Jack.
- To słuchaj uważnie, bo powtarzać nie będę - powiedział, co utwierdziło ją w przekonaniu, że sytuacja wymaga powagi. - Możesz mnie nazywać pieprzonym egocentrykiem, że nie pozwalam wam robić, tego co chcecie. Bo ja się zwyczajnie boję. Nie o siebie, tylko o wszystkich. Nawet o Sawyera, jakkolwiek to głupio zabrzmi. O ciebie, choć to pewnie brzmi jeszcze gorzej. Muszę wygadać, co mi się w duszy kotłuje - uśmiechnął się słabo. Ana przełożyła kubek w drugą rękę. - Im dłużej przebywam na tej wsypie, to coraz częściej mam ochotę palnąć się w łeb. Idiotymz, nie? Rzucają się na mnie z pazurami i zębiskami, że ja nie rozumiem, bo
nie doświadczyłem problemów. Doświadczyłem. Nikt nie będzie mi zarzucał, że myślę o sobie i nie mam problemów. Mam, jak każdy.
Czasem większe, czasem małe, codzienne, ciągnące się od lat - Jack przechylił głowę, nie odrywając wzroku od bawiącej się żółtym
kubkiem Any. - Ale żeby cię całkiem nie zanudzić... Pójdziemy. Wyruszmy jutro i dorwiemy sukinsynów, co nam chcą doszczętnie życie utrudnić. I nie robię tego dla siebie.
Podniosła na niego wzrok. Lubiła słuchać jego wyrafinowanych mądrości. Tylko on sklejał takie zdania, nad którymi mogłby ślęczeć godzinami, analizując i przerabiając je w samotności. O ile ona o to nie dbała, Jack ciągle walczył, nie dając po siebie poznać, jakie to jest faktycznie trudne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Scully dnia 06/11/01, 8:57 pm, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/10/30, 12:00 am    Temat postu:

Świetna część, podoba mi się! Very Happy

Pijana Ana wymiata Laughing Tak samo jak nawalony Jack Wink Świetne było jak Ana pocałowała (chyba można to tak nazwać? Wink) Jacka i jak walnęła się w futrynę drzwi Laughing

Jeśli zaś chodzi o podejście Sawyera to jest typowe dla niego, ale Jack zachował się idealnie (jak to on Wink), "nie wykorzystując sytuacji" z Aną ;]

No i Jack chce ruszyć na wyprawę Very Happy Super! Jacko zaczyna się rozkręcać. Choć btw. jak oglądamy LOSTy z moją kuzynką to zawsze dochodzimy do wniosku, że kto jak kto, ale Jack jako jedyny lekarz na wyspie powinien zawsze być na miejscu i nie ruszać się z bunkra dla własnego i innych bezpieczeństwa, no, ale Jack to Jack ;]

Super i czekam na więcej, jak zwykle Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/11/01, 8:22 pm    Temat postu:

No to jedziemy. Kolejna część, krótka, ale osobiście ją lubię Wink


12.


- Hurley? - Ana z pełną ostentacją wywróciła oczami. Skrzyżowała ręce na piersiach i stanęła na przeciwko Jacka, patrząc na niego uważnie. - Hurley, zamiast Sayida?
Jack skinął głową, wciąż mając przed sobą przepełniony wrgością wzrok dziewczyny.
Fakt, Ana miała ochotę uderzyć go w dziób, bo nie mogła zrozumieć dlaczego preferuje taki, a nie inny wybór. Do diabła z nim.
- Nawet mnie nie drażnij - wymierzyła w niego groźnie palcem. - Czy do reszty wyrażrło ci pozostałości po szarych komórkach?
Jack zaśmiał się tylko.
- Przecież dobrze wiesz, że ktoś musi pilnować bunkru - oznajmił spokojnie. - Masz coś przeciwko, żeby to Hugo z nami poszedł?
- Poza tym, że gość do niczego się nienadaje, jest gruby i biega jak słoń z przywiązaną do nogi więzienną kulą, to ogólnie go lubię.
- Miłe.
- Prawda?
- Sayid zostaje - podsumował Jack, a ona wydała z siebie pomruk, który wskazywał niezadowolenie.
- Blondi też może zostać - dodała z przekąsem, kiedy Sawyer wychylił się z kuchni.
- Heej, dlaczego ja?
- Dobra, w ostateczności możesz iść.
- Wiedziałem, jesteś słodka - mężczyzna ukazał w podzięce swoje dołeczki.
- Spieprzaj. Jeszcze dopłacę Tamtym, żeby cię przygarnęli.
Odwróciła się na pięcie do Jacka, tym razem opierające ręce na biodrach. Znała dokładnie jego reakcje, kiedy dogadywała Sawyerowi.
Reakcje na niepewność, na radość, na gniew, na wszystko. I jeśli nie wszystkie lubiła, to większość tolerowała.
- Kate zamiast grubaska - powiedziała bez przekonania. Kompromis, to kompromis. Chociaż nie miała zwyczaju iść na jakiekolwiek układy.
Mężczyzna zawahał się, ale w końcu dał za wygraną.
- W porządku, ale stawiam pięć do trzech, że do rozpoczęcia marszu, zdążysz zmienić cały skład. Nie wtrącam się więcej, bo niecierpię
twoich metod działania.
- Jestem pewna, że do porannej pobódki będziesz tkwił w nich po uszy.



Owinęła się ciaśniej kocem, bo czyjaś ręka poraz drugi trąciła ją w ramię. Zaklęła w duchu, upierając się, że jeśli ktoś właśnie próbuje ściągnąć ją z łóżka, to będzie zmuszony użyć w tym celu buldożera.
- Ana - usłyszała między jedną, a drugą próbą naciągnięcia koca na głowę. - Ana, do cholery, wstawaj!
- Jezu, Jack - bąknęła cicho. - Przecież jeszcze jest ciemno!
- Oczywiście, skoro masz zamknięte oczy.
Powiedziawszy to, wyszarpał jej spod głowy poduszkę. Cortez zamruczała coś pod nosem i przekręciła się na drugi bok. Po omacku znazlała nakrycie, ale Jack szybko je skonfiskował. Anie nie przeszkodził brak pościeli w kontynuowaniu spania. Jackowi najwyraźniej tak, bo ściągnął dziewczynę z łóżka i przerzucił ją sobie przez ramię.
- Zauważam postępy, ale przestań się wić - Shepard zarechotał, kiedy Ana bezradnie zamajtała w powietrzu nogami.
Postawił ja na ziemi dopiero w łazience. Musiała zmrużyć powieki, od bijącego po oczach światła. Zwinnie chwyciła lecące w jej strone ubrania i groźnie spojrzała na Jacka.
- Nienawidzę cię.
- Wiem, ale możesz to robić, kiedy już się ubeirzesz?
- A możesz stąd wyjść? - spytała z przekąsem, rozpinając guzik dżinsów. - Ciasno tu dla nas dwojga.
- Myślę, że jest akurat...
- Precz, paszoł! - cisnęła w niego ręcznikiem. Zatrzasnęła za nim drzwi, opierając się o ścianę.
Odchrząknęła.
Jack zagwizdał.
Ana, w odpowiedzi, zabębniła pięściami w metalowe drzwi.
- Pomóc ci?
- Jakoś sobie radzę - uśmiechnęła się pod nosem. Wcisnęła czarne dżinsy i obejrzała dokładnie bordową, rozsuwaną bluzę z kapturem, która zdecydowanie nie była jej własnością. Pachniała Jackiem. Próbowała zdefiniować ten zapach, ale mężczyzna uparcie ją ponaglał, więc zarzuciła za dużą bluzę na ramiona i wyszał z łazienki, karcąc wzrokiem Jacka.
Przeszli do kuchni, gdzie Sawyer, John i Kate czekali na nich, gotowi to drogi. Sayid przywarł do ściany i patrzył, jak Locke pakuje do plecaka kilka konserw. Przeniósł wzrok na Anę, sprawiąjąc, że ich spojrzenia się spotkały. Zagryzła wargę.
Nie udało jej się przekonać Jacka, żeby Irakijczyk poszedł z nimi. Uparcie tkwił w przekonaniu, że w bunkrze musi zostać przynajmniej jedna odpowiedzialna osoba, nie tylko Shannon, czy Walt.
- W takim tempie to my nigdy stąd nie wyjdziemy - powiedział Sawyer nieco zgryźliwie, biorąc jednocześnie wielkiego gryza mango.
Jack uścisnął Sayidowi dłoń. Minął Anę i jako pierwszy wyszedł z bunkru. Za nim zniknęła Kate, potem Sawyerem, a na szarym końcu John, który upychał do plecaka termos z kawą.
Sayid kiwnął do niej głową w pożegnalnym geście.




- Ana!
- No co?
- Zostawcie natychmiast tego krzaka i chodźcie.
- Kiedy nie mogę, bo się zaplątałam!
- ...
- Żesz kurwa, pieprzony Blondi! Rusz się!
- Jacko?
- No?
- Ona mnie obraża?
- Obrażasz go?
- Obrażam go.
- Ach, obraża cię.
- Xena, jak cię zaraz...
- Chodźcie już, co?
- Przecież mówię, że nie mogę! Sawyer blokuje mnie swoim plecakiem! Mam cię walnąć, żeby ci kredki z tornistra wypadły?
- Idziemy, idziemy, towarzyszu Cortez. O patrz, wiewiórka!
- Sawyer!
- Auu!
- Ty tak z miłości go tłuczesz?
- Tak.
- Fajnie. Co ty wyprawiasz?!
- Karmię wiewiórkę, Doktorku.
- Weź, weź łapkę, bo jeszcze coś się stanie, coś odgryzie...



Opłukała ręce wodą, ochlpaując rogrzaną słońcem twarz. Posklejane wodą i potem włosy, lepiły jej się do czoła, skręcając się lekko w loki. Niecierpiwie odgarnęła kosmyk za uchu i w tym samym momencie przy źródełku zjawił się Jack. Napełnił butelki wodą i popatrzył na Anę z prowokującym uśmiechem.
- Patrzysz, jak wygłodniały wampir na kroplówkę - powiedziała, prostując się na nogach. Przywiązała bluzę w pasie i wzięła od niego wodę. - Aż tak źle wyglądam?
- Wręcz uroczo.
- Bardzo zabawne.
Patrzył, jak na małe stworzenie, które pełza mu pod stopami, nie pozwalając się skupić.
- Dobra, jakieś konkerty? - przechyliła nieznacznie głowę w bok.
- John rozbił namioty, ale jest małym problem, bo po rozdzieleniu śpiworów, został tylko jeden.
- To oznacza to, co mi się wydaje?
- Zależ, co ci się wydaje, Ana.
- Nie śpię z tobą, mowy nie ma.
- Nie jesteś w moim typie - mrugnął do niej i ze swoją butelką wody powędrował między drzewami do małego obozowiska.
Zacisnęła pięści na bordowej ukurzonej bluzie, która ociekając potem, mieszała się z zapachem Jacka.
Droczył się z nią. Już zdążyła się przyzwyczaić. Jak i do tego, że Jack jest gdzieś w pobliżu i działa na nią, jak tlen na podłączonego do respiratora człowieka. Przyzwycziała się, że Jack jest i że bedzie zawsze.
Ale kiedy po powrocie do normalnego życia, zniknie i świat nie zawali jej się na głowę, nie podetnie sobie żył kawałkiem roztrzaskanego lustra. Nie. Kiedy Jack odejdzie, świat tylko straci w jej oczach odrobinę barw, a kontury stracą dotychczasową ostrość. I niebo się nie zamknie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cruz
Szef Biura



Dołączył: 07 Gru 2005
Posty: 3297
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ziemia-Europa-Polska-woj. kujawsko-pomorskie-Bydgoszcz

PostWysłany: 06/11/02, 7:25 pm    Temat postu:

Świetna część, ale to jak zawsze, z tym, że cieszę się, że tak szybko coś dopisałaś Very Happy

Rozwaliło mnie to jak Ana zaplątała się w krzaki i ta jej gadka z Sawyerem Laughing Albo raczej z Jackiem Wink

W ogóle Ana i Jack są rozwalający w Twoim ficku. Takiego Jacko mogłabym polubić Very Happy

Czekam na więcej ;]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Scully
Kapitan



Dołączył: 15 Paź 2005
Posty: 1112
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kozienice

PostWysłany: 06/12/03, 10:22 pm    Temat postu:

Dawno nic nie pisałam, więc postanowiłam wreszcie coś wrzucić. Zero rewelacji, a część nieco sentymentalna, bo... Bo tak Wink



13.


Przekręcił się na drugi bok. Zawsze tak robił, kiedy nie mógł zasnąć. W zasadzie ciągle miał problemy ze snem, odkąd pamiętał. To przez te nocne dyżury i mocną kawę, którą pił litrami. Kawa, operacja, kawa. Operacja, kawa, operacja. Czasami nawet miał chwilkę, żeby wstąpić do domu. Sarah łypała na niego spode łba, kiedy kładł się obok. Udawała, że śpi, albo wstawała, zarzucając na siebie szlafrok i znikała w drugim pokoju. A potem go zostawiła.
Tamten miał to, czego Jack nigdy nie mógł jej dać. Miał, tak długo wyczekiwany przez nią, czas. Czas na wspólny obiad, wypad do kina, na naprawienie wiecznie popsutej zmywarki. Miał czas, którgo Jack nigdy nie miał, nawet dla siebie. Dlatego Sarah odeszła.
Chciał wierzyć, że to nie jego wina. Przecież był dla niej dobry, dbał o nią i, jak mu się wydawało, kochał ją. Ale skoro odeszła wiedział, że się nie sprawdził. Mógł kochać ją lepiej. Od samego początku, gdy wkroczyła w jego markotne życie, robiąc tyle hałasu.
Shepard naciągnął na siebie koc. Wiercąc się niespokojnie, potrącił ramieniem śpiącego obok Locke'a. Zatopiony w śnie John, mruknął
coś niewyraźnie i nakrył się poduszką. Mimo ciemności, Jack zauważył zwiniętą w kłębek Anę, spokojnie śpiącą w swojej części namiotu.
Osobę, której chłodny racjonalizm i cięty język podziwiał nieustannie.


Sawyer nieudolnie wygrzebał się z plączących pod nogami liści. Jedną ręką odganiał komary, drugą zaciskał na przegubie Kate. Klął przy tym pod nosem prawie jak doświadczony szewc. Jack zerkał do tyłu, sprawdzając czy nie zostawił grupy zbyt daleko.
Tym czasem Sawyer cisnął w Anę patykiem, żeby nieco zwolniła tempo.
- Gdzie się podziła twoja słynna czujność? - zapytał Sawyer, wychwytując poirytowane spojrzenie dziewczyny. - Słowo daję, mogłem wpakować ci kulkę w łeb, a ty nawet byś nie zauważyła.
Ana wywróciła oczami.
- Na twoim miejscu nie byłabym tego taka pewna.
Sawyer warknął ze złości, gdy znów napotkał na drodze nierówności.
- Proszę cię, nie desperuj - mruknęła Kate i tym razem ona pociągnęła go do przodu. - Gdybyście oboje byli w nieco lepszej formie, pozabijalibyście się nawzajem.
- Ty i twoje eufemizmy, Piegusku - Sawyer podtrzymał ją, żeby bezpiecznie przeszła po korzeniach. - W każdym razie znakomicie dajesz sobie radę. A niech to! - krzykną, przeganiając rękami natrętne owady.
- Bo ci ciśnienie podskoczy - wtrąciła Ana.
- Ciśnienie? Już mi podskoczyło. Jeszcze trochę, a dostanę wylewu. Zgadnij Lucy, kto po mojej śmierci pójdzie za kratki?
Cortez pokręciła z politowaniem głową i dogoniła Jacka. Odwrócił się do niej i obdarował promiennym uśmiechem. Przez trzy dni wędrówki, na jego twarzy pojawiły się oznaki zmęcznie, ale jego niezmienny uśmiech, który pojawiał się kiedy ją widział, po prostu Anę uspokajał.
Rano, przez dłuższą chwilę, dyskutowali czy mają wyjść z dżungli i ruszyć wzdłuż plaży, czy może bezpieczniej będzie iść między drzewami.
On perferował drugą opcję, ona zdecydwanie upierała się przy plaży. I kiedy Ana stawiał na swoim, Jack nie chciał odpuścić i znów wracali do punktu wyjścia.
- Długo będziecie się decydować? - spytał spokojnie John. Usiadł na przewalonym drzewie i wyciągnął z kieszni zapalniczkę. Kilka razy obrócił
ją między palacami i popatrzył na nich, unosząc brwi.
Jack zmarszczył czoło, a Ana przestąpiła z nogi na nogę.
- Dobra, plaża - zgodził się wreszcie Shepard. Dziewczyna przyjrzała mu się z uwagą, jakby nie dotarł do niej sens tych słów. A jednak... Ustąpił.
W prawdzie wcale ją tym nie zdziwił, bo przecież od zawsze stawiała na swoim.
John odpalił zapalniczkę, poczym zdmuchnął płomień.
- Wszystko jasne. I o to mi chodziło.
- Trzeba było tak od razu! - obok nich pojawił się Sawyer. Wciąż trzymał za rękę Kate i ciągle walczył z komarami. - Czemu od razu nie mogliście tego wyjaśnić? - bąknął sarkastycznie przesuwając wzrok z Any na Jacka. - No, to co robimy?
- Wychodzimy na plażę - poinformował go John.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- No nie wierzę, nie wierzę! - Sawyer nie krył swojej radości. Zaczepnie kopnął Anę w łydkę. - Jeśli poważnie nas stąd wyciągniesz, to chyba cię kocham.



Zbudził się, gdy tylko zaczęło świtać. Nie spał długo, chyba tylko dwie godziny. Mimo to, nie czuł znurzenia. Wyprostował się, zawadzając głową o dach namiotu. Zaskoczyła go nieobecność Locke'a. Gdzie on szlaja się o tej porze?
Namacał leżące na ziemi dżinsy, włożył je i przeszukał wzrokiem miejsce, w którym położył granatową koszulkę. Brak koszulki zaskoczył go niemniej, jak poranne zniknięcie Johna. Przecież zostawiłem ją tutaj, stwierdził w myślach i ze zrezygnowaniem wzruszył ramionami.
- Tego szukasz? - Ana przeciągnęła się w swoim śpiworze. W rękach trzymała jego koszulkę.
- Właśnie tego - uśmiechnął się i chwycił lecącą w jego stronę zgubę. - Nigdy nie kładę swoich rzeczy na miejsce.
- Jak każdy. Ja też zawsze miałam z tym problem i przynosiłam nieustanny wstyd mojej matce. U niej wszystko miało swoje miejsce.
- Miało?
- Podejrzewam, że nadal ma.
- Twoja matka jest tak strasznie uporządkowana? - wyszczerzył zbęby, bo strasznie to go rozbawiło.
- Och, na dodatek przesadnie i perfidnie. Szkoda, że nie widziałeś jej miny, jak w dzieciństwie przychodziłam do domu w podartych spodniach
i świeżo odrapanymi kolanami po bójkach z chłopakami z dzielnicy. Najbardziej zadziwiający jest fakt, że nigdy nie dała mi żadnego szlbanu.
- Czyli nie jest taka zła - stwierdził i wciągnął przez głowę koszulkę. Uśmiechnął się. - Co tam portki i siniaki... Przynajmniej chłopakom ładnie gęby obiłaś.



Siedzieli przed namiotem. Jack rozpalił na plaży ognisko i zawiesił nad ogniem garnek pełen wody. Żadne z nich nie wiedziało jak długo jeszcze będą musieli iść. Byle nie za długo.
Ana lustrowała Jacka wzrokiem. Patrzyła, jak wsypuje do kubków kawę, jak napełnia je wrzątkiem i delikatnie miesza zawartość, starając się nie wylać ani kropli. Z uśmiechem wręczył jej napój i usiadł na kamieniu obok niej. W tym momencie Ana przeniosła spojrzenie na podmywające piasek fale. Lubiła im się przyglądać, bo przypominały jej o przeszkodach, które zawzięcie pokonywała. Nie mogła się poddać, przynajmniej nie teraz. I nie przy Jacku.
Nie chciała, żeby Jack zobaczył, że z każdym dniem, z każdą godziną traci swój zapał i determinację. Ale traciła. W każdym razie, musiała świetnie się maskować, skoro to tej pory niczego nie zauważył. Pierwszy raz nie zapytał czy wszystko jest w porządku. Pierwszy raz nic nie było w porządku. Dlatego pierwszy raz, tak bardzo to bolało.
- Jack?
Przechylił lekko głowę, wpatrując się w nią błyszczącymi oczami.
- Hmm? - wymruczał i upił łyk kawy.
Rozczulał ją tą swoją nieporadnością, którą zabawnie ukrywał przy pomocy poważnej miny. Kiedy tak na nią patrztył, zbierała w myślach jego wszystkie uśmiechy, spojrzenia i słowa, od czasu do czasu przyglądając się im. I wtedy chciała być dzielna dla niego i odganiać wszystkie smutki świata. Chciała powiedzieć mu to wszystko, patrząc w jego szkliste oczy.
- Nic. Już nic - odparła i przełożyła kubek w drugą rękę.
- Wszystko w porządku?
Uśmiechnęła się do niego, jakby to pytanie miało magiczne i niebywałe znaczenie. Odwzajemnił uśmiech i wlepił wzrok w ocean. I chociaż nic nie było w porządku, to przynajmniej wszystko było w normie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Third Watch - Brygada Ratunkowa Strona Główna -> FanFiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
gBlue v1.3 // Theme created by Sopel & Programosy
Regulamin